tak samo jak spacer po okolicznych ogrodach. No i w końcu mogłem zobaczyć słynne święte karpie. Dane mi było również wejść do jaskini Hioba oraz pobliskiego meczetu, a także napić się raz jeszcze uzdrawiającej wody.
W Gaziantepie z kolei znów mogłem zjeść najlepszą na świecie baklawę oraz zakupić u lokalnych kowali zestaw do parzenia cay'u dla rodziców
:)
Wycieczka okazała się więc bardzo udana i zachęciła tylko do następnych wypraw autostopowych! O którym już niebawem w kolejnych częściach.Część 7 – "Alles gut?" czyli Turcja Czarnomorska
Większość osób jadąc do Turcji jedzie wylegiwać się nad ciepłymi wodami Morza Śródziemnego. Choć mapę Turcji widzieli nie jeden raz, o tym że Turcja ma też drugie wybrzeże – nikt już nie pamięta. Morze Czarne stanowi dla turystów odwiedzających Turcję terrę incognitę. Czy to dlatego że tam nic ciekawego nie ma? Pewnego majowego dnia postanowiliśmy to sprawdzić. Oczywiście w podróż wybraliśmy się autostopem
;)
Czytanie o tej formie transportu w niniejszej relacji może powoli być już dla Was nudne, ale trudno – muszę dodać kolejny pochwalny akapit dla stopowania. Tylko stopując można mieć okazję zostać zatrudnionym w roli mechanika i dostać do pilnowania niemały majątek
;) Gdy podwożący nas kierowca złapał gumę okazało się że nie potrafi on zmienić opony. Oczywiście nie chciał się do tego przyznać, dlatego prośbę bym to ja zajął się wymianą wytłumaczył tym że ubrany jest w garnitur
;) Niestety posiadany przez niego lewarek okazał się popsuty, auta nie dało się podnieść. Jak kierowca rozwiązał problem? Złapał stopa! Zatrzymawszy inne auto powiedział nam że jedzie do najbliższego miasta po mechanika i zostawił nas samych z swym nowiutkim passatem z kluczykami w stacyjce
:D Takie rzeczy tylko w Turcji
:)
Naszym pierwszym przystankiem w drodze na północ była Ankara, nominalna stolica Turcji. Piszę nominalna, gdyż każdy kto odwiedzi Stambuł nie powinien mieć wątpliwości gdzie leży prawdziwe serce Turcji. Wróćmy jednak do Ankary. To drugie największe tureckie miasto liczy sobie ok 5mln mieszkańców. Stanowi administracyjne centrum państwa, mieszczą się tu też ważne ośrodki akademickie. Nie jest miejscem które każdy turysta powinien nanieść na swoją mapę miejsc do odwiedzenia. Stolica Turcji jest nowoczesna i wygodna by w niej żyć, brakuje jej jednak atrakcji turystycznych. Największą stanowi niewątpliwie mauzoleum Ataturka, Anıtkabir. W kraju gdzie w każdej toalecie czy każdym autobusie wisi portret Ataturka jego mauzoleum nie mogło by być inne niż monumentalne. I nie jest
;) Niektórzy na siłę do atrakcji turystycznych zaliczają dzielnicę historyczną Ankary – Ulus, oraz znajdujący się w pobliżu zamek. Na siłę bo okolice zamku to raczej biedna dzielnica gdzie po zmroku nie jest przyjemnie się kręcić, a i w dzień nie ma tam nic do zobaczenia. Zamiast tego (jeśli już trafiliśmy do Ankary) warto udać się od stacji metra w przeciwną stronę, na spacer do parku Genclik. Znajdziemy tam sympatyczny lunapark i sporo ładnie wykończonych terenów z pięknie podświetlonymi instalacjami wodnymi. Co wieczór odbywają się też tam pokazy światła i dźwięku na fontannach.
Kolejnym naszym przystankiem było już miejsce które z czystym sumieniem polecę wszystkim. Safranbolu, miasteczko umieszczone na liście światowego dziedzictwa UNESCO za względu na bogate dziedzictwo kulturowe, nazwę swą zawdzięcza szafranowi, którego było centrum handlowym (do dziś zresztą niedaleko rosną plantacje krokusów, z których otrzymywana jest ta najdroższa na świecie przyprawa). Tutejsze meczety, hammamy, karawanseraj, grobowce i setki starych domów i rezydencji przeniosą Was w czasie wprost do imperium osmańskiego. Znaczną część obiektów można zwiedzić (m.in prywatne domy-skanseny czy karawanseraj w której obecnie mieści się luksusowy hotel), najbardziej polecam jednak po prostu pochodzić po rozległej starówce nieśpiesznym krokiem i chłonąć atmosferę. Na szczęście miasteczko to nie jest zbytnio znane i wciąż wyczuwa się w nim autentyczność. Warto usiąść na tradycyjny cay w jednej z knajpek i spróbować szafranowego lokum (mnie osobiście te galaretkowate tureckie smakołyki niezbyt smakują, w wersji szafranowej również
;) ).
Z Safranbolu dotarliśmy do Amasra, nad Morze Czarne. I tu dopiero zaczęły się przygody. Amasra to malutkie portowe miasteczko (raptem 6000 mieszkańców) które stanowi chyba najładniejszą miejscowość nad Morzem Czarnym w Turcji. Zawdzięcza to swemu przepięknemu położeniu (u podnóża wzgórz, z zamkiem rozpostartym na wcinającym się w wodę półwyspie i połączonej z nim wyspie) oraz piaszczystym plażom. A o te w tym rejonie dość trudno (zazwyczaj bywają złożone z drobnych kamyków). Dodajmy do tego małą ilość turystów i otrzymamy bardzo przyjemną kombinację
:) Nocleg polecam oczywiście na plaży (choć doświadczeni w biwakowaniu zawodnicy z pewnością wiedzą że nocleg na pisku nie jest tak wygodny jakby się z początku wydawało - zdecydowanie przyjemniejsze są do tego łąki, tych niestety brakuje w okolicy). Miejscowi nie mieli z tym najmniejszego problemu, choć budziliśmy ciekawskie spojrzenia. To jednak było nic w porównaniu z naszym dalszym etapem podróży. Postanowiliśmy bowiem przejechać wzdłuż wybrzeża do Sinopu. Tyle że na tej liczącej 320km drodze nic nie jeździ! Najczęstszą formą transportu okolicznych mieszkańców pozostają osiołki
;) Jeśli nawet ktoś gdzieś jechał, to tylko w interesie kilka kilometrów dalej. Cóż było więc robić, podjeżdżaliśmy te kilka kilometrów, potem szliśmy pieszo z plecakami kilka następnych i znów coś łapaliśmy. I tak w kółko. Pierwszego dnia przemierzyliśmy w ten sposób.. 70km
;) Jeśli weźmiemy pod uwagę że w Turcji normalnie przejechanie kilkuset kilometrów w ciągu dnia nie jest specjalnym osiągnięciem (nasz rekord to 1200km) to odda to w pełni skalę beznadziejności sytuacji w której się znaleźliśmy
:D Nic dziwnego, że napotykani przez nas na drodze pośród niczego ludzie nie mogli się nadziwić na nasz widok. Całość idealnie oddaje komentarz jednej z zachuszczonych kobiet która robiąc wielkie oczy zapytała się nas: „Alles gut?”
:D
To że trzy lata później piszę te słowa oznacza że mimo wszystko daliśmy radę jakoś się stamtąd wydostać, mimo że nie było łatwo
;) Jak jednak wygląda samo wybrzeże? Nie jest super ciekawe, plaże złożone są głównie z małych czarno-szarych kamyków, nie znajdziecie za to na nich żywej duszy
:) Dodajmy do tego występujące co jakiś czas urokliwe krajobrazy i wodę która aż zachęcała do kąpieli
:) (z czego nie jeden raz skorzystaliśmy) Morze Czarne nie jest najpiękniejszym z mórz, lecz w mojej subiektywnej opinii to właśnie w Turcji jest ono najładniejsze (porównując z Bułgarią, Rumunią, Ukrainą i Gruzją gdzie dane było mi plażować nad nim).
Z okolic Sinopu, gdzie nocowaliśmy nad ładnym jeziorem, wydostaliśmy się już bez dalszych problemów. Miasto to znane jako najbardziej wysunięty na północ punkt Turcji nam dało się poznać jako miejsce serwujące przepyszne lahmacuny (turecki odpowiednik pizzy z bardzo cienkiego ciasta z dużą ilością mięsa). Do Samsun zabrał nas kierowca rozwożący ciężarówką gazety, a że był zmęczony (rozwoził je nad ranem i wracał teraz do domu) powiedział bym to ja zasiadł za kierownicą
:P (oczywiście posiadam prawo jazdy lecz tylko kategorii B - nie stanowiło to dla niego problemu
;) ) W ten sposób zresztą dane było mi podczas stopowania po Turcji zasiąść m.in. za kierownicą mercedesa S klasy i paru innych ciekawych pojazdów
:)
Koniec końców lądujemy jednak w miejscowości którą okazała się dla mnie wielkim zaskoczeniem. Nic nie mówiący mi punkt na mapie, który postanowiliśmy sprawdzić nieco od niechcenia, jako że wypadał po drodze. Nic nie znacząca dla turystów nazwa. Amasya. Przepiękne miasteczko które z czystym sumieniem umieścił bym w top 5 widoków Turcji. Położona w dolinie rzeki Yeşilırmak, otoczone strzelistymi górami, Amasya po prostu zachwyca. (niestety były to czasy gdy nie dysponowałem ani odpowiednim sprzętem ani umiejętnościami by oddać piękno tamtejszych krajobrazów) Głównie na sprawą swego spektakularnego położenia, ale również bogactwem dziedzictwa historycznego. To tu swą stolicę miało królestwo Pontu. Miłośnicy historii odnajdą w nim grobowce tamtejszych królów. Z kolei osoby pragnące zapoznać się z korzeniami kultury tureckiej znajdą tu świetnie odrestaurowane domy z czasów imperium osmańskiego. Wszystkim zaś bez wyjątku odbierze dech w piersiach widok rozpościerający się z ruin cytadeli bizantyjskiej górującej nad miastem! Był to ostatni punkt który odwiedziliśmy w okolicach Morza Czarnego. A przynajmniej ostatni podczas tej wycieczki. O tym jak dane było nam powrócić nad Morze Czarne, choć już zdecydowanie dalej na wschód – w kolejnej (i przedostatniej) części.Wild Wild East
Swój tytuł część ta zawdzięcza dzikim plemion zamieszkujących najbardziej oddaloną na wschód z części Turcji. W końcu nie od dziś wiadomo że daleki wschód Turcji jest miejscem konfliktu kurdyjskich separatystów z wojskami tureckimi. Przynajmniej tak twierdzą media, a one nie kłamią, prawda? Niestety podejrzewam, że mało który wylegujący się na śródziemnomorskich plażach dziennikarzy dotarł w te rejony i swoje opinie opierają oni jedynie na podstawie opinii kolegów po fachu którzy też tu nie byli. I choć ciężko mi się wypowiadać jak aktualnie wygląda sytuacja w tych regionach (wg brytyjskiej ambasady tak: https://assets.publishing.service.gov.u ... __WEB_.jpg ) to już w 2012 roku wszyscy odradzali nam taką podróż (nieważne że mieliśmy zamiar odwiedzić głównie północny wschód gdzie Kurda na oczy nie widzieli). Jak my zapamiętaliśmy Kurdów? Nieliczni napotkani podczas stopowania okazali się niezwykle sympatyczni, zaś nasze jedyne poczucie niebezpieczeństwa w tych regionach wynikało z dość dużej obecności wojsk i przekazywanych przez nich historii o strzelaninach.
Ale po co my właściwie pchaliśmy się w te odludzia? Bo nas tam jeszcze nie było
:) Najdalej na wschód dotarliśmy podczas naszych stopowych wycieczek do Mardin, zaś o północny wschód nawet nie zdołaliśmy zahaczyć. Tymczasem regiony te skrywają wiele przepięknych miejsc. Tylko jak już jechać tak daleko, to może najlepiej się nie ograniczać? Może od razu odwiedzić Gruzję, Armenię i Iran? W ten sposób powstał plan ponad miesięcznej podróży stopowo-namiotowej. Najpierw zwiedzenie północnego wschodu i wizyta w ambasadzie irańskiej w Trabzonie - jedynego w owym czasie miejsca gdzie wizę do Iranu dało się dostać od ręki (nikt wtedy jeszcze nie marzył nawet o VOA ). A następnie wybranie się do Iranu jedyną słuszną drogą – zwiedzając po drodze Gruzję i Armenię. Z Iranu oczywiście lądem przez południowo-wschodnie regiony Turcji. I choć to Gruzja, Armenia i Iran stanowiły główny cel tej wyprawy – zasługują one na odrębną opowieść. Ta będzie o wschodzie Turcji.
Na nasz pierwszy cel wybraliśmy dawną stolicę imperium hetyckiego wpisana na światową listę dziedzictwa UNESCO – Hattusa. Dotarliśmy tam przez Ankarę (gdzie zatrzymaliśmy się u znajomych Erazmusów) dzięki niesamowitej uprzejmości kierowcy jadącego do Yozgat który postanowił nadrobić dla nas 40km by podwieźć nas pod samą Hattus'ę – uczynność kierowców tureckich nie przestawała nas zadziwiać
:) Ruiny położone w pobliżu miasta Boğazkale pochodzą sprzed ponad 4000 lat. I słowo ruiny dobrze oddaje to co zastaniemy na miejscu – niewyraźne kopczyki kamieni dające z grubsza wyobrażenie gdzie znajdowały się fundamenty poszczególnych budynków. Niezbyt porywające? Być może, gdyby nie fakt iż ruiny te rozpościerają się wśród wzgórz na terenie prawie 300 hektarów. Ogrom tego obszaru uzmysławia w pełni potęgi dawnego imperium, zaś rozległy teren stanowi miejsce na przyjemny spacer (o ile lubicie 10km spacery
;) ). Kolejnym celem naszej podróży było miasteczko Divriği z tamtejszym XIII wiecznym meczetem. Zainteresował on nas ponieważ również znajduje się na liście UNESCO. Kto by jednak zrozumiał w jaki sposób obiekty na tą listę trafiają.. Ten znalazł się tam podobno dzięki wybitnemu przykładowi geometrycznej sztuki anatolskiej, którą znajdziemy również w przyległym do meczetu szpitalu. Nuda! Zważywszy że miejsce to znajduje się pośrodku niczego – polecam tylko prawdziwym koneserom sztuki. Na szczęście kolejne odwiedzone przez nas miejsce wynagrodziło nam wszystko. Tylko dla tych ruin warto wybrać się w podróż w najdalszy zakątek Turcji. Mowa oczywiście o pozostałości średniowiecznego miasta Ani, znajdującego się tuż przy Karsie. Niech Was nie zmyli jednak jego położenie. Choć znajdują się po tureckiej stronie granicy z Armenią, niegdyś miasto 1001 kościołów było stolicą potężnego ormiańskiego królestwa. Jak potężnego? Otóż Divriği z którego przejechaliśmy ponad 600km na wschód również należało przez pewien czas do niego. U swego szczytu świetności Ani liczyło ponad 100 000 mieszkańców i stanowiło jedno z najświetniejszych w tamtym czasie miast na świecie. Niestety tak samo jak królestwo tak i stolica przez wieki ulegała kolejnym podbojom, ale również trzęsieniom ziemi i zwykłemu zapomnieniu. W XIX wieku miasto zostało na nowo odkryte i wydawało się że będzie miało swoją szansę. Lecz potem wybuchła I WŚ i nastąpiła jedna z największych tragedii XX wieku. Ludobójstwo Ormian – ponad 1,5miliona morderstw, wydarzenie do dziś oficjalnie rozpoznawane tylko przez 28 państw świata (na szczęście Polska jest wśród nich). Mimo przegranej Turcji w wojnie w 1920 roku zaatakowali oni republikę Armeńską i odbili na powrót Ani. W 1921 r. ministerialnym rozkazem postanowili wymazać Ani z powierzchni ziemi. Choć rozkaz nie został do końca wykonany, dalszą destrukcję zagwarantowało zamienienie Ani w poligon wojskowy. Chciało by się powiedzieć dawno i nieprawda. Niestety nawet dziś trudno znaleźć w Ani jakąkolwiek informację o prawdziwej (ormiańskiej) historii tego miasta. Zamiast o wspaniałych kościołach – przeczytamy o meczetach (w które kościoły te pozamieniano po podbiciu). Poza wielkim historycznym znaczeniem Ani to przede wszystkim dramatyczne krajobrazy – szczątki majestatycznych kościołów pośród pustkowi otoczonych stromymi dolinami. W Karsie zatrzymaliśmy się z CS, po raz kolejny przekonując się że to nie dla nas. Jedna cenimy sobie nieco więcej prywatności i przestrzeni decyzyjnej jak spędzać czas – no i ta przypadkowość czy natrafimy na kogoś fajnego czy kompletnego nudziarza. Dlatego z ulgą wyjechaliśmy dalej. Kierunek – zima
:) Tylko gdzie można ją znaleźć w maju w Turcji? Niewątpliwie w górach Kaçkar. Już sam dojazd w tamte rejony okazał się obfitujący w piękne widoki. Naszym celem jest Yusufeli – do niedawna mekka raftingu. Zamierzamy zasmakować prawdziwej wodnej przygody. Dlaczego piszę do niedawna? Bo obecnie na odcinku między Artwin i Yusufeli stawiane są wielkie zapory-hydroelektrownie. Już podczas naszej wizyty przygotowywano teren pod budowę. Teraz jeśli wierzyć internetowi miejsce to wygląda tak. Gdy na przełomie 2018/2019 roku budowa zostanie zakończona i zacznie się spiętrzanie wody – Yusufeli znajdzie się pod wodą. My zaś już nigdy nie przekonamy się jak to jest na tutejszym raftingu. Bo wtedy nie było dane nam z niego skorzystać! Wszystko przez roztopy śniegu z tutejszych gór – rzeka okazała się tam gwałtowna że żadna z firm nie chciała nas na rafting zabrać. Dodatkowo jadąc do Yusufeli moja (wtedy jeszcze przyszła) żona zostawiła telefon komórkowy w aucie które nas podwoziło. Na szczęście kierowca wcześniej zostawił do siebie kontakt. Jako że nasz łamany turecki okazał się niewystarczający do umówienia się w celu odebrania telefonu musieliśmy wspomóc się tureckimi znajomymi. Przy ich pomocy ustaliliśmy że telefon będzie na nas czekał w Artvin na posterunku policji (gdzie pracował brat kierowcy). Ale czy to był koniec naszych kłopotów? Niestety nie.. Jakby było mało tego wszystkiego, mieliśmy również problem ze znalezieniem noclegu. Pensjonaty rzucały zaporowymi cenami, a namiotu nie było gdzie rozbić (miasteczko leży w końcu w wąwozie). W końcu zdesperowani rozbiliśmy się.. w cudzym ogródku. Za uszkodzony szczypiorek przepraszamy! Nie mogąc spłynąć rzeką postanowiliśmy wybrać się w góry. Kaçkar stanowi prawdopodobnie najlepsza destynację w Turcji dla wszystkich fanów trekingu. Wyglądem to pasmo górskie rozciągające się nad Morzem Czarnym przypomina Alpy. Niestety przez większość roku pozostaje niedostępne dla turystów (nic dziwnego - najwyższy szczyt Kaçkar Dağı sięga na wysokość 3932m n.p.m). Również maj to zdecydowanie za wcześnie by iść w góry pieszo. Dlatego my w góry zastopowaliśmy
:) Napotkani przez nas turyści co prawda nie mieli miejsca w samym aucie, ale mieli go sporo w bagażniku
;) Dzięki temu odwiedziliśmy zarówno zapomniane górskie świątynie jak i mogliśmy napatrzeć się na odległe majestatyczne szczyty.
Fajny poczatek relacji, a zdjecia bardzo ok. Nikt nie powiedzial, ze wszedzie trzeba jezdzic z taczka obiektywow
:) A jak tamtejsze kobiety... integruja sie?Sent from my iPad using Tapatalk
Czy się integrują powiadasz..
;) Własnych doświadczeń w tym zakresie nie mam, nie byłem zainteresowany
;) ale z cudzych - jest ciężko. Umówią się z tobą na kawę, ale przyjdą z koleżanką niby przypadkiem (lub kilkoma jako przyzwoitkami). Zaproszą do domu.. na herbatę z ich rodziną. Itd
;) Wytrwali dopną swego, nie wiem czy warto
:PChyba że pytałeś o coś zupełnie innego
;) to doprecyzuj proszę
Bardzo dobrze mnie zrozumiales. Wlasnie chodzilo mi o to jakie sa w obyciu na codzien
:) A to co piszesz to i tak wiecej niz sie spodziewalem; to sympatyczne jak zapraszaja na kawe z rodzina. Starsze pokolenia sobie jakos radza po angielsku? Ciekawy jestem jak takie rodzinne spotkanie/kawa wyglada. Wloszki maja podobnie - otwarte, chca sie spotkac, ale tam czesto wychodzi sie w grupach i niby umawiasz sie z dziewczyna, ale "kupujesz" w ten sposob caly pakiet znajomych
:)To nie jest wada, ze sa trudniej dostepne. Czekam na dalsza czesc relacji
:)Sent from my iPad using Tapatalk
Żadne pokolenie nie radzi sobie zbytnio po angielsku (choć oczywiście osoby młode i wykształcone radzą sobie lepiej). I im to nie przeszkadza - będą mówić do Ciebie po turecku i oczekiwać że zrozumiesz:P lub że jak powtórzą ci głośniej lub wolniej po turecku to tym razem zrozumiesz na pewno
;) Ogólnie poza miejscami turystycznymi znajomość angielskiego jest bardzo znikoma. Prędzej można próbować po niemiecku - sporo osób albo samemu pracowało w Niemczech, albo ma rodzinę/znajomych i ich odwiedzało, ucząc się co nieco. Dla nas język był trochę mniejszym problemem, bo mieszkając tam tyle czasu podstawy lokalnego języka łapiesz. A jak zaczniesz stopować to zdolność nauki języka rośnie wykładniczo (choć turecki jest bardzo trudny )
;) Pod koniec byliśmy w stanie mniej więcej pogadać na każdy temat, choć często pomagaliśmy sobie rękoma, a wypowiadane zdania brzmiały - "ja jeść tak"
:PCo prawda tak jak pisałem przez żadną dziewczynę na spotkanie z rodziną nie byłem zaproszony;) ale w kilku spotkaniach/obiadach rodzinnych uczestniczyłem (m. in. zaproszony przez swojego wykładowcę) - Turcy są prze szczęśliwi mogąc cię ugościć - każdego takiego spotkania esencją jest duża ilość podawanej herbaty i słodycze - zapraszają też na takie spotkanie całą dostępną rodzinę która przebywa w danym czasie w okolicy - dla nich jest to ważne wydarzenie i dobra okazja by pokazać wszystkim że goszczą obcokrajowca. Jest to też baaardzo dumny naród (o czym będzie w kolejnych częściach) i chcą żebyś zapamiętał że było cudownie i najwspanialej na świecie (właśnie w ich domu/mieście/kraju)Zdjęcia robione Canonem PowerShot D10 (kupiony do zdjęć podwodnych, przez jakiś czas musiał służyć mi za główny aparat)
Twoja relacja jest tym ciekawsza, ze mieszkales w mniej turystycznym, jak sam to okresliles, regionie ktory - tak to odbieram - jest przez to bardziej "turecki". A jak z rozrywkami na miejscu? To jak sie bawi erasmus to sie orientuje, ale co robia lokalsi? Fajnie sie to wszystko czyta.Sent from my iPad using Tapatalk
Turcy (mogłoby się wydawać) znają niewiele rozrywek. Najpopularniejsza z nich jest jedzenie:) sztukę kulinarna doprowadzili do kunsztu i mogę się założyć ze na pytanie co robić w miejscu x odpowiedzą "musisz zjeść y" i zaprowadza cię do ich ulubionej knajpy. Doświadczyłem tego dziesiątki razy;) ta jak wspomniałem wcześniej, są bardzo dumnym narodem, a najbardziej dumni są ze swojej kuchni (w tym wypadku wyjątkowo słusznie, jest ona obłędna).Kolejna rozrywka są spotkania przy herbacie. Ale nie takiej jak u nas, tam herbatę parzy się zupełnie inaczej - jest to cala ceremonia odprawiana przy pomocy dwóch czajniczków. Nakładają się one na siebie, w dolnym gotuje się woda, w górnym początkowo praży się na parze z dolnego czajniczka sama herbata, potem zalewa się ją odrobiną wrzątku uzyskując niewielką ilość bardzo mocnej esencji. Nalewając z obu czajniczków do typowych tulipaniastych szklaneczek uzyskuje się w końcu ich ulubiony napój (już dawno nie funkcjonuje coś takiego jak turecka kawa, tylko czasem sprzedają ja nadal turystom).Przy herbacie rzecz jasna można robić wiele rzeczy. Np grac w ich ulubiona grę - Tawle (po polsku - Tryktrak). Studenci podczas przerwy miedzy zajęciami idą do kawiarenki a tam czeka na nich już plansza i chętni przeciwnicy. I tak co dzień, że też im się nie nudzi;) to samo zobaczymy "na mieście". Czasami graja oni również w bardziej skomplikowana grę, a równie typowo turecką, w okey (u nas nazwaną remikiem tureckim).W obie te gry lubią Turcy grać również przy sziszy, która zamyka już ich codzienny repertuar rozrywek. A szisze również maja świetne
;)Gdy maja oni więcej czasu to odwiedzają rodzinę, to zastępuje im wakacje. Nie podróżują oni poza tym wcale (no chyba ze w interesach) i cały koncept zwiedzania jest dla nich całkowicie obcy - wielokrotnie, niemal na co dzień podczas swoich podroży po Turcji spotykałem się z totalnym niezrozumieniem - po co ja to robię?
:) to przecież niebezpieczne..I to jest ich kolejna mantra, wszystko dla nich jest niebezpieczne, w tym wszystkie możliwe rodzaje sportu łącznie z jazdą na rowerze.. aż dziwne ze nie jest to naród grubasów skoro ich ulubiona rozrywka jest jedzenie i nie uprawiają żadnych sportów
:PNie maja oni tez nocnych rozrywek w naszym rozumieniu. W 2mln mieście jakim jest Adana nie było praktycznie klubów - ich kluby nie maja parkietu, tylko dużą ilość stolików przy których siedzą przy muzyce. Zwykle wejście jest płatne, i to sporo. Alkohol zaś jest cholernie drogi - w sklepie piwo 8zł, najpodlejsza wódka zaś prawie 80.. ichniejszej raki (anyżówka, pita po rozcieńczeniu z wodą) nie da się zaś pic
;) Erasmusi jeździli głownie do speluny przy amerykańskiej bazie wojskowej, ten lokal był przygotowany już na szczęście na bardziej europejskie rozrywki.I to tyle w skrócie, mam nadzieje ze wyczerpująco odpowiedziałem;) w razie pytań piszcie!
Dzięki, świetna relacja! I świetnie się składa, bo niebawem będę w Turcji. W związku z tym pytanko: Przylatuję do Stambułu i wylatuję z Izmiru. Po obejrzeniu twoich fotek nie wybaczyłbym sobie odpuszczenia Pergamonu i okolic. Jaki sposób dostania się tam proponujesz, żebym nie dokładał zbyt wiele drogi? Tzn. czy jest połączenie autokarowe Stambuł-Pergamon i dalej Pergamon-Izmir, żebym nie musiał zawracać do stolicy, czy raczej będzie to niewykonalne?Z góry wielkie dzięki i czekam z niecierpliwością na dalsze części
:D
Travelocity napisał:Bardzo ciekawe, czekam na opis i zdjevia z Kapadocji, jesli udalo sie odwiedzic, a zakladam, ze tak, bo z Adany dosc blisko.Tak, będzie Kapadocja, to właśnie w kolejnej, czwartej, części
:) (odwiedziłem ją nawet dwukrotnie - czemu - napiszę już niedługo
:D )dji napisał:Przylatuję do Stambułu i wylatuję z Izmiru. Po obejrzeniu twoich fotek nie wybaczyłbym sobie odpuszczenia Pergamonu i okolic. Jaki sposób dostania się tam proponujesz, żebym nie dokładał zbyt wiele drogi? Tzn. czy jest połączenie autokarowe Stambuł-Pergamon i dalej Pergamon-Izmir, żebym nie musiał zawracać do stolicy, czy raczej będzie to niewykonalne?Właśnie wszystkie miejsca opisane w 3 części robiłem na takiej trasie jak podajesz - zaczynałem w Stambule, skończyłem w Izmirze. Istnieją bardzo dobre połączenia autobusowe, zrobisz tą trasę bez problemu. Przykładowa firma (nie najtańsza, ale solidna i z jedną z rozleglejszych sieci połączeń) - http://www.metroturizm.com.tr/Default.aspx Ale najtaniej jest przejść się po prostu na dworzec wcześniej i poszukać kto jeździ na danej trasie (nie ma najczęściej jednej kasy, każda firma ma swoje stanowisko)
Ooo, to kamień z serca! A tak w ogóle to polecałbyś bezpośredni przejazd Istambuł - Bergama (jakieś ciekawe krajobrazy po drodze może?), czy lepiej kulturalnie podpłynąć promem, podjechać kawałek do Bursy i tam dopiero wsiąść w busik?+ <kaszle sugestywnie
:D > czekamy, a przynajmniej ja czekam, na dalszą część przygód!
:)
Zależy jak lubisz podróżować - ja wolę przemieszczać się szybko i zwiedzać intensywnie, dlatego polecił bym bezpośredniego busa. A i promy rzadko są specjalnie ciekawe
;) Kolejna część może będzie jutro lub w sobotę, na razie trwa nauka do egzaminu
;)
Washington napisał:Zależy jak lubisz podróżować - ja wolę przemieszczać się szybko i zwiedzać intensywnie, dlatego polecił bym bezpośredniego busa. A i promy rzadko są specjalnie ciekawe
;) Kolejna część może będzie jutro lub w sobotę, na razie trwa nauka do egzaminu
;)Wiem, o czym mówisz. Normalnie myślę, że wsiadłbym w samolot - pewnie nawet taniej by wyszło - ale tym razem coś podkusiło mnie, żeby przemieszczać się drogą lądową. Zobaczymy, na ile to się sprawdzi.Dzięki za odp. swoją drogą. W takim razie chyba odpuszczam prom i Bursę, i ruszam prosto na Pergamon i okoliczne miasteczka
:)
Opowieść bardzo ciekawa ale forma trudna do czytania. Nie wiem dlaczego tak jest przecież są programy do edytowania i składu tekstu, a tutaj wychodzi takie seryjne przemieszanie tekstu i zdjęć. Taka forma potrafi popsuć najlepszy tekst.
Higflyer napisał:Opowieść bardzo ciekawa ale forma trudna do czytania. Nie wiem dlaczego tak jest przecież są programy do edytowania i składu tekstu, a tutaj wychodzi takie seryjne przemieszanie tekstu i zdjęć. Taka forma potrafi popsuć najlepszy tekst.Hej, chodzi Ci o tekst na forum czy na społeczności?Relacje zawsze piszę przez forum, od niedawna automatycznie przenoszą się na społeczność jako blog.Nie wiem jak na społeczności (po pierwszych nieudanych próbach nie używam wcale) ale na forum mogę swobodnie decydować o tym gdzie w tekście zamieścić zdjęcia - wydawało mi się że umieszczanie ich czasem nawet w środku zdania pomoże związać obraz z słowem pisanym, jesteś pierwszą osobą która zwraca mi uwagę że w ten sposób tekst traci na przejrzystości.Dzięki za uwagę!
Ale było mi miło przeczytać tę relację zaczętą kawałek czasu temu. No, zmieniło się troszkę od tamtego czasu
:lol: Turcję zawsze traktowałam turystycznie po macoszemu, bo wiedziałam o Hetytach, imperium osmańskim, ale także o tym nachalnym tureckim nacjonalizmie. I nadal mam mieszane uczucia, bo chcę i nie chcę. Straszne też jest to, że tak bardzo zmieniają się miejsca, gdzie z roku na rok jest coraz bardziej niebezpiecznie, a brawura i poczucie bycia nieśmiertelnym z czasem się wytapiają. Kurcze, że też nie pojechałam tam w czasach studenckich.
:(
tak samo jak spacer po okolicznych ogrodach.
No i w końcu mogłem zobaczyć słynne święte karpie.
Dane mi było również wejść do jaskini Hioba
oraz pobliskiego meczetu,
a także napić się raz jeszcze uzdrawiającej wody.
W Gaziantepie z kolei
znów mogłem zjeść najlepszą na świecie baklawę oraz zakupić u lokalnych kowali
zestaw do parzenia cay'u dla rodziców :)
Wycieczka okazała się więc bardzo udana i zachęciła tylko do następnych wypraw autostopowych!
O którym już niebawem w kolejnych częściach.Część 7 – "Alles gut?" czyli Turcja Czarnomorska
Większość osób jadąc do Turcji jedzie wylegiwać się nad ciepłymi wodami Morza Śródziemnego. Choć mapę Turcji widzieli nie jeden raz, o tym że Turcja ma też drugie wybrzeże – nikt już nie pamięta. Morze Czarne stanowi dla turystów odwiedzających Turcję terrę incognitę. Czy to dlatego że tam nic ciekawego nie ma? Pewnego majowego dnia postanowiliśmy to sprawdzić. Oczywiście w podróż wybraliśmy się autostopem ;)
Czytanie o tej formie transportu w niniejszej relacji może powoli być już dla Was nudne, ale trudno – muszę dodać kolejny pochwalny akapit dla stopowania. Tylko stopując można mieć okazję zostać zatrudnionym w roli mechanika i dostać do pilnowania niemały majątek ;)
Gdy podwożący nas kierowca złapał gumę okazało się że nie potrafi on zmienić opony. Oczywiście nie chciał się do tego przyznać, dlatego prośbę bym to ja zajął się wymianą wytłumaczył tym że ubrany jest w garnitur ;) Niestety posiadany przez niego lewarek okazał się popsuty, auta nie dało się podnieść. Jak kierowca rozwiązał problem? Złapał stopa! Zatrzymawszy inne auto powiedział nam że jedzie do najbliższego miasta po mechanika i zostawił nas samych z swym nowiutkim passatem z kluczykami w stacyjce :D Takie rzeczy tylko w Turcji :)
Naszym pierwszym przystankiem w drodze na północ była Ankara, nominalna stolica Turcji. Piszę nominalna, gdyż każdy kto odwiedzi Stambuł nie powinien mieć wątpliwości gdzie leży prawdziwe serce Turcji. Wróćmy jednak do Ankary. To drugie największe tureckie miasto liczy sobie ok 5mln mieszkańców. Stanowi administracyjne centrum państwa, mieszczą się tu też ważne ośrodki akademickie. Nie jest miejscem które każdy turysta powinien nanieść na swoją mapę miejsc do odwiedzenia. Stolica Turcji jest nowoczesna i wygodna by w niej żyć, brakuje jej jednak atrakcji turystycznych. Największą stanowi niewątpliwie mauzoleum Ataturka, Anıtkabir. W kraju gdzie w każdej toalecie czy każdym autobusie wisi portret Ataturka jego mauzoleum nie mogło by być inne niż monumentalne. I nie jest ;)
Niektórzy na siłę do atrakcji turystycznych zaliczają dzielnicę historyczną Ankary – Ulus, oraz znajdujący się w pobliżu zamek. Na siłę bo okolice zamku to raczej biedna dzielnica gdzie po zmroku nie jest przyjemnie się kręcić, a i w dzień nie ma tam nic do zobaczenia. Zamiast tego (jeśli już trafiliśmy do Ankary) warto udać się od stacji metra w przeciwną stronę, na spacer do parku Genclik. Znajdziemy tam sympatyczny lunapark i sporo ładnie wykończonych terenów z pięknie podświetlonymi instalacjami wodnymi.
Co wieczór odbywają się też tam pokazy światła i dźwięku na fontannach.
Kolejnym naszym przystankiem było już miejsce które z czystym sumieniem polecę wszystkim. Safranbolu, miasteczko umieszczone na liście światowego dziedzictwa UNESCO za względu na bogate dziedzictwo kulturowe, nazwę swą zawdzięcza szafranowi, którego było centrum handlowym (do dziś zresztą niedaleko rosną plantacje krokusów, z których otrzymywana jest ta najdroższa na świecie przyprawa). Tutejsze meczety, hammamy, karawanseraj, grobowce i setki starych domów i rezydencji przeniosą Was w czasie wprost do imperium osmańskiego. Znaczną część obiektów można zwiedzić (m.in prywatne domy-skanseny czy karawanseraj w której obecnie mieści się luksusowy hotel), najbardziej polecam jednak po prostu pochodzić po rozległej starówce nieśpiesznym krokiem i chłonąć atmosferę.
Na szczęście miasteczko to nie jest zbytnio znane i wciąż wyczuwa się w nim autentyczność. Warto usiąść na tradycyjny cay w jednej z knajpek i spróbować szafranowego lokum (mnie osobiście te galaretkowate tureckie smakołyki niezbyt smakują, w wersji szafranowej również ;) ).
Z Safranbolu dotarliśmy do Amasra, nad Morze Czarne. I tu dopiero zaczęły się przygody. Amasra to malutkie portowe miasteczko (raptem 6000 mieszkańców) które stanowi chyba najładniejszą miejscowość nad Morzem Czarnym w Turcji. Zawdzięcza to swemu przepięknemu położeniu (u podnóża wzgórz, z zamkiem rozpostartym na wcinającym się w wodę półwyspie i połączonej z nim wyspie) oraz piaszczystym plażom. A o te w tym rejonie dość trudno (zazwyczaj bywają złożone z drobnych kamyków). Dodajmy do tego małą ilość turystów i otrzymamy bardzo przyjemną kombinację :)
Nocleg polecam oczywiście na plaży (choć doświadczeni w biwakowaniu zawodnicy z pewnością wiedzą że nocleg na pisku nie jest tak wygodny jakby się z początku wydawało - zdecydowanie przyjemniejsze są do tego łąki, tych niestety brakuje w okolicy).
Miejscowi nie mieli z tym najmniejszego problemu, choć budziliśmy ciekawskie spojrzenia. To jednak było nic w porównaniu z naszym dalszym etapem podróży. Postanowiliśmy bowiem przejechać wzdłuż wybrzeża do Sinopu. Tyle że na tej liczącej 320km drodze nic nie jeździ! Najczęstszą formą transportu okolicznych mieszkańców pozostają osiołki ;)
Jeśli nawet ktoś gdzieś jechał, to tylko w interesie kilka kilometrów dalej. Cóż było więc robić, podjeżdżaliśmy te kilka kilometrów, potem szliśmy pieszo z plecakami kilka następnych i znów coś łapaliśmy. I tak w kółko. Pierwszego dnia przemierzyliśmy w ten sposób.. 70km ;) Jeśli weźmiemy pod uwagę że w Turcji normalnie przejechanie kilkuset kilometrów w ciągu dnia nie jest specjalnym osiągnięciem (nasz rekord to 1200km) to odda to w pełni skalę beznadziejności sytuacji w której się znaleźliśmy :D
Nic dziwnego, że napotykani przez nas na drodze pośród niczego ludzie nie mogli się nadziwić na nasz widok. Całość idealnie oddaje komentarz jednej z zachuszczonych kobiet która robiąc wielkie oczy zapytała się nas: „Alles gut?” :D
To że trzy lata później piszę te słowa oznacza że mimo wszystko daliśmy radę jakoś się stamtąd wydostać, mimo że nie było łatwo ;) Jak jednak wygląda samo wybrzeże? Nie jest super ciekawe, plaże złożone są głównie z małych czarno-szarych kamyków, nie znajdziecie za to na nich żywej duszy :)
Dodajmy do tego występujące co jakiś czas urokliwe krajobrazy i wodę która aż zachęcała do kąpieli :) (z czego nie jeden raz skorzystaliśmy)
Morze Czarne nie jest najpiękniejszym z mórz, lecz w mojej subiektywnej opinii to właśnie w Turcji jest ono najładniejsze (porównując z Bułgarią, Rumunią, Ukrainą i Gruzją gdzie dane było mi plażować nad nim).
Z okolic Sinopu, gdzie nocowaliśmy nad ładnym jeziorem, wydostaliśmy się już bez dalszych problemów.
Miasto to znane jako najbardziej wysunięty na północ punkt Turcji nam dało się poznać jako miejsce serwujące przepyszne lahmacuny (turecki odpowiednik pizzy z bardzo cienkiego ciasta z dużą ilością mięsa).
Do Samsun zabrał nas kierowca rozwożący ciężarówką gazety, a że był zmęczony (rozwoził je nad ranem i wracał teraz do domu) powiedział bym to ja zasiadł za kierownicą :P (oczywiście posiadam prawo jazdy lecz tylko kategorii B - nie stanowiło to dla niego problemu ;) )
W ten sposób zresztą dane było mi podczas stopowania po Turcji zasiąść m.in. za kierownicą mercedesa S klasy i paru innych ciekawych pojazdów :)
Koniec końców lądujemy jednak w miejscowości którą okazała się dla mnie wielkim zaskoczeniem. Nic nie mówiący mi punkt na mapie, który postanowiliśmy sprawdzić nieco od niechcenia, jako że wypadał po drodze. Nic nie znacząca dla turystów nazwa. Amasya. Przepiękne miasteczko które z czystym sumieniem umieścił bym w top 5 widoków Turcji. Położona w dolinie rzeki Yeşilırmak, otoczone strzelistymi górami, Amasya po prostu zachwyca. (niestety były to czasy gdy nie dysponowałem ani odpowiednim sprzętem ani umiejętnościami by oddać piękno tamtejszych krajobrazów)
Głównie na sprawą swego spektakularnego położenia, ale również bogactwem dziedzictwa historycznego. To tu swą stolicę miało królestwo Pontu. Miłośnicy historii odnajdą w nim grobowce tamtejszych królów.
Z kolei osoby pragnące zapoznać się z korzeniami kultury tureckiej znajdą tu świetnie odrestaurowane domy z czasów imperium osmańskiego.
Wszystkim zaś bez wyjątku odbierze dech w piersiach widok rozpościerający się z ruin cytadeli bizantyjskiej górującej nad miastem!
Był to ostatni punkt który odwiedziliśmy w okolicach Morza Czarnego. A przynajmniej ostatni podczas tej wycieczki. O tym jak dane było nam powrócić nad Morze Czarne, choć już zdecydowanie dalej na wschód – w kolejnej (i przedostatniej) części.Wild Wild East
Swój tytuł część ta zawdzięcza dzikim plemion zamieszkujących najbardziej oddaloną na wschód z części Turcji. W końcu nie od dziś wiadomo że daleki wschód Turcji jest miejscem konfliktu kurdyjskich separatystów z wojskami tureckimi. Przynajmniej tak twierdzą media, a one nie kłamią, prawda? Niestety podejrzewam, że mało który wylegujący się na śródziemnomorskich plażach dziennikarzy dotarł w te rejony i swoje opinie opierają oni jedynie na podstawie opinii kolegów po fachu którzy też tu nie byli. I choć ciężko mi się wypowiadać jak aktualnie wygląda sytuacja w tych regionach (wg brytyjskiej ambasady tak: https://assets.publishing.service.gov.u ... __WEB_.jpg ) to już w 2012 roku wszyscy odradzali nam taką podróż (nieważne że mieliśmy zamiar odwiedzić głównie północny wschód gdzie Kurda na oczy nie widzieli). Jak my zapamiętaliśmy Kurdów? Nieliczni napotkani podczas stopowania okazali się niezwykle sympatyczni, zaś nasze jedyne poczucie niebezpieczeństwa w tych regionach wynikało z dość dużej obecności wojsk i przekazywanych przez nich historii o strzelaninach.
Ale po co my właściwie pchaliśmy się w te odludzia? Bo nas tam jeszcze nie było :)
Najdalej na wschód dotarliśmy podczas naszych stopowych wycieczek do Mardin, zaś o północny wschód nawet nie zdołaliśmy zahaczyć. Tymczasem regiony te skrywają wiele przepięknych miejsc. Tylko jak już jechać tak daleko, to może najlepiej się nie ograniczać? Może od razu odwiedzić Gruzję, Armenię i Iran? W ten sposób powstał plan ponad miesięcznej podróży stopowo-namiotowej. Najpierw zwiedzenie północnego wschodu i wizyta w ambasadzie irańskiej w Trabzonie - jedynego w owym czasie miejsca gdzie wizę do Iranu dało się dostać od ręki (nikt wtedy jeszcze nie marzył nawet o VOA ). A następnie wybranie się do Iranu jedyną słuszną drogą – zwiedzając po drodze Gruzję i Armenię. Z Iranu oczywiście lądem przez południowo-wschodnie regiony Turcji. I choć to Gruzja, Armenia i Iran stanowiły główny cel tej wyprawy – zasługują one na odrębną opowieść. Ta będzie o wschodzie Turcji.
Na nasz pierwszy cel wybraliśmy dawną stolicę imperium hetyckiego wpisana na światową listę dziedzictwa UNESCO – Hattusa. Dotarliśmy tam przez Ankarę (gdzie zatrzymaliśmy się u znajomych Erazmusów) dzięki niesamowitej uprzejmości kierowcy jadącego do Yozgat który postanowił nadrobić dla nas 40km by podwieźć nas pod samą Hattus'ę – uczynność kierowców tureckich nie przestawała nas zadziwiać :) Ruiny położone w pobliżu miasta Boğazkale pochodzą sprzed ponad 4000 lat. I słowo ruiny dobrze oddaje to co zastaniemy na miejscu – niewyraźne kopczyki kamieni dające z grubsza wyobrażenie gdzie znajdowały się fundamenty poszczególnych budynków.
Niezbyt porywające? Być może, gdyby nie fakt iż ruiny te rozpościerają się wśród wzgórz na terenie prawie 300 hektarów. Ogrom tego obszaru uzmysławia w pełni potęgi dawnego imperium, zaś rozległy teren stanowi miejsce na przyjemny spacer (o ile lubicie 10km spacery ;) ).
Kolejnym celem naszej podróży było miasteczko Divriği z tamtejszym XIII wiecznym meczetem. Zainteresował on nas ponieważ również znajduje się na liście UNESCO. Kto by jednak zrozumiał w jaki sposób obiekty na tą listę trafiają.. Ten znalazł się tam podobno dzięki wybitnemu przykładowi geometrycznej sztuki anatolskiej, którą znajdziemy również w przyległym do meczetu szpitalu.
Nuda! Zważywszy że miejsce to znajduje się pośrodku niczego – polecam tylko prawdziwym koneserom sztuki.
Na szczęście kolejne odwiedzone przez nas miejsce wynagrodziło nam wszystko. Tylko dla tych ruin warto wybrać się w podróż w najdalszy zakątek Turcji. Mowa oczywiście o pozostałości średniowiecznego miasta Ani, znajdującego się tuż przy Karsie.
Niech Was nie zmyli jednak jego położenie. Choć znajdują się po tureckiej stronie granicy z Armenią, niegdyś miasto 1001 kościołów było stolicą potężnego ormiańskiego królestwa. Jak potężnego? Otóż Divriği z którego przejechaliśmy ponad 600km na wschód również należało przez pewien czas do niego. U swego szczytu świetności Ani liczyło ponad 100 000 mieszkańców i stanowiło jedno z najświetniejszych w tamtym czasie miast na świecie.
Niestety tak samo jak królestwo tak i stolica przez wieki ulegała kolejnym podbojom, ale również trzęsieniom ziemi i zwykłemu zapomnieniu. W XIX wieku miasto zostało na nowo odkryte i wydawało się że będzie miało swoją szansę. Lecz potem wybuchła I WŚ i nastąpiła jedna z największych tragedii XX wieku. Ludobójstwo Ormian – ponad 1,5miliona morderstw, wydarzenie do dziś oficjalnie rozpoznawane tylko przez 28 państw świata (na szczęście Polska jest wśród nich). Mimo przegranej Turcji w wojnie w 1920 roku zaatakowali oni republikę Armeńską i odbili na powrót Ani. W 1921 r. ministerialnym rozkazem postanowili wymazać Ani z powierzchni ziemi. Choć rozkaz nie został do końca wykonany, dalszą destrukcję zagwarantowało zamienienie Ani w poligon wojskowy.
Chciało by się powiedzieć dawno i nieprawda. Niestety nawet dziś trudno znaleźć w Ani jakąkolwiek informację o prawdziwej (ormiańskiej) historii tego miasta. Zamiast o wspaniałych kościołach – przeczytamy o meczetach (w które kościoły te pozamieniano po podbiciu).
Poza wielkim historycznym znaczeniem Ani to przede wszystkim dramatyczne krajobrazy – szczątki majestatycznych kościołów pośród pustkowi otoczonych stromymi dolinami.
W Karsie zatrzymaliśmy się z CS, po raz kolejny przekonując się że to nie dla nas. Jedna cenimy sobie nieco więcej prywatności i przestrzeni decyzyjnej jak spędzać czas – no i ta przypadkowość czy natrafimy na kogoś fajnego czy kompletnego nudziarza. Dlatego z ulgą wyjechaliśmy dalej. Kierunek – zima :) Tylko gdzie można ją znaleźć w maju w Turcji? Niewątpliwie w górach Kaçkar. Już sam dojazd w tamte rejony okazał się obfitujący w piękne widoki.
Naszym celem jest Yusufeli – do niedawna mekka raftingu. Zamierzamy zasmakować prawdziwej wodnej przygody. Dlaczego piszę do niedawna? Bo obecnie na odcinku między Artwin i Yusufeli stawiane są wielkie zapory-hydroelektrownie. Już podczas naszej wizyty przygotowywano teren pod budowę.
Teraz jeśli wierzyć internetowi miejsce to wygląda tak.
Gdy na przełomie 2018/2019 roku budowa zostanie zakończona i zacznie się spiętrzanie wody – Yusufeli znajdzie się pod wodą. My zaś już nigdy nie przekonamy się jak to jest na tutejszym raftingu. Bo wtedy nie było dane nam z niego skorzystać! Wszystko przez roztopy śniegu z tutejszych gór – rzeka okazała się tam gwałtowna że żadna z firm nie chciała nas na rafting zabrać.
Dodatkowo jadąc do Yusufeli moja (wtedy jeszcze przyszła) żona zostawiła telefon komórkowy w aucie które nas podwoziło. Na szczęście kierowca wcześniej zostawił do siebie kontakt. Jako że nasz łamany turecki okazał się niewystarczający do umówienia się w celu odebrania telefonu musieliśmy wspomóc się tureckimi znajomymi. Przy ich pomocy ustaliliśmy że telefon będzie na nas czekał w Artvin na posterunku policji (gdzie pracował brat kierowcy). Ale czy to był koniec naszych kłopotów? Niestety nie.. Jakby było mało tego wszystkiego, mieliśmy również problem ze znalezieniem noclegu. Pensjonaty rzucały zaporowymi cenami, a namiotu nie było gdzie rozbić (miasteczko leży w końcu w wąwozie). W końcu zdesperowani rozbiliśmy się.. w cudzym ogródku. Za uszkodzony szczypiorek przepraszamy!
Nie mogąc spłynąć rzeką postanowiliśmy wybrać się w góry. Kaçkar stanowi prawdopodobnie najlepsza destynację w Turcji dla wszystkich fanów trekingu. Wyglądem to pasmo górskie rozciągające się nad Morzem Czarnym przypomina Alpy. Niestety przez większość roku pozostaje niedostępne dla turystów (nic dziwnego - najwyższy szczyt Kaçkar Dağı sięga na wysokość 3932m n.p.m). Również maj to zdecydowanie za wcześnie by iść w góry pieszo. Dlatego my w góry zastopowaliśmy :) Napotkani przez nas turyści co prawda nie mieli miejsca w samym aucie, ale mieli go sporo w bagażniku ;)
Dzięki temu odwiedziliśmy zarówno zapomniane górskie świątynie jak i mogliśmy napatrzeć się na odległe majestatyczne szczyty.