Choć nie trafiliśmy akurat na żaden z pokazów derwiszy, skorzystałem z fontanny według lokalnych wierzeń spełniającej życzenia – wystarczy rzucić do tyłu przez ramię monetę – jeśli trafi do środka życzenie się spełni Moje się spełniło!
:) Jednak nie z tego powodu warto jechać do Konyi – warto jechać z powodu lokalnego specjału – etli ekmek czyli pide'y z Konyi! Tak dobrej pide'y nie jadłem nigdy wcześniej ani nigdy później, na samo wspomnienie leci mi ślinka
:) Najedliśmy się, poszwendaliśmy się jeszcze trochę i niestety trzeba było wracać. Od tej pory jednego byliśmy pewni – stopem w podróż po Turcji wyruszymy jeszcze nie raz! Mam nadzieję że zdjęcia same w sobie zachęciły Was wystarczająco do odwiedzin Kapadocji, a moja relacja tylko umiliła ich oglądanie.Część 5 – Środkowy wschód czyli nieudana wyprawa do Syrii
;)
Tak część będzie może zawierała mniej praktycznych opisów (a na pewno mało dobrych zdjęć), a więcej wrażeń i wspomnień, jeśli więc macie trochę czasu wolnego – zapraszam do lektury.
Z Adany w której studiowałem jeśli przyjrzeliście się mapie jest bardzo blisko do Syrii – nic dziwnego że musieliśmy spróbować się wybrać do tego aktualnie bardzo niedostępnego kraju. W tamtym czasie konflikt w Syrii dopiero się rozpoczynał – media zaczynały już donosić o rebeliantach i starciach, jednak nie było ich tak wiele. Ponadto doniesienia medialne zawsze traktuję dosyć sceptycznie, a w kilku miejscach w internecie przeczytałem że w okolicach Aleppo jest (jeszcze) spokojnie, był to więc ostatni dzwonek by spróbować się dostać do tego starożytnego miasta (jednego z najstarszych na świecie). Choć od jakiegoś czasu snuliśmy luźne plany, całość wyszła bardzo spontanicznie – kolega na jednej z imprez powiedział "-Jutro jedziemy do Syrii, jedziesz z nami? -Ee, ok"
:P Impulsem do takiego wyjazdu był znajomy Turek (będę go nazywał B.) który postanowił wynająć samochód i tam pojechać – szukał towarzyszy. I to był nas największy błąd – jechać gdziekolwiek z Turkiem.. W Turcji mieszkałem 7 miesięcy więc myślę że obecnie jestem w stanie ich dość dobrze ocenić – wtedy niestety ich nie znałem.
Najpierw zamiast wyjechać o 8-9 rano, B. zbierał się do 13-14, jest tyle w końcu ważnych rzeczy do zrobienia (jak zjedzenie kebaba czy zapalenie sziszy). Z B. pojechały nas jeszcze 4 osoby (wszyscy - studenci z Polski). Śmiesznie zaczęło być już po drodze. B. po drodze opowiadał nam o wspaniałościach Turcji. Jak wspominałem już wcześniej, Turcy są strasznie zindoktrynowani w kierunku patriotycznym. A mówiąc wprost – wyprano im mózgi
;) Uważają oni że wszystko w ich kraju jest najwspanialsze, najlepsze, najsmaczniejsze i największe. Tu np według B. mamy do czynienia z największym i najdłuższym wiaduktem na świecie – specjalnie przy nim się dla nas zatrzymał
:P byśmy mogli podziwiać geniusz tureckiej myśli technicznej Takich przykładów można by mnożyć dziesiątki. W każdym miasteczku przez które przejeżdżaliśmy słuchaliśmy, że tu jest najdłuższy park na świecie (miał 1,5km długości), że tu mamy największe muzeum w Europie (miało 2 piętra
;) ) itd. W dodatku ich pamięć historyczna jest wybitna – wszystkie wyspy greckie są tak naprawdę tureckie, Stambuł pojawił się na mapie dopiero w XVIw itd
;) Jednak najbardziej szokujące było to co mieliśmy usłyszeć za kilka miesięcy – więcej o historycznej cenzurze napiszę jednak w części opisującej wycieczkę na daleki wschód Turcji.
Wracając do wyprawy. Udało nam się dojechać bez większych przeszkód do przejścia granicznego przy Kilis. Kilkoro z nas było trochę przeziębionych, a aura nie sprzyjało - było zimno, padał deszcz, zrobiło się ciemno.. Tymczasem tureccy pogranicznicy nie chcieli nas zbytnio wypuścić. Zaczęli mówić że w Syrii jest niebezpiecznie, że tam wojna, że nas zabiją, że czasami słyszą strzały. W końcu powiedzieli "Robicie to na własną odpowiedzialność" i przepuścili do strefy między granicznej. Która nastrajała nas pozytywnie co do naszej wycieczki do Syrii. A w Syrii przywitali nas jeszcze ciekawiej;) Najpierw zabrali nam paszporty, a potem wydukali po angielsku pytanie o cel naszej wizyty. Odpowiadamy że jesteśmy turystami i.. rozmowa się skończyła. Poszli z naszymi paszportami na zaplecze. Czekamy – 5 minut, 10, 30 – zaczynamy się trochę bać że będą problemy – bez paszportów przecież nie wrócimy a nikt nie chce nam ich oddać ani chociaż z nami porozmawiać! Po ok 40 minutach uzbrojeni strażnicy proszą nas do pokoju gdzie za biurkiem siedzi oficer i bawi się pistoletem
;) Obok na kupce leżą nasze paszporty. Nie powiem, byliśmy nieźle wystraszeni! Jednak oficer bardzo miłym głosem i poprawną angielszczyzną zaczyna z nami uprzejmą rozmowę – po co chcemy jechać, co chcemy zobaczyć w okolicach Aleppo itd Moja przemowa o Szymonie słupniku i wspaniałościach wymarłych miast Serjilla i Al Bara go nie przekonała. Odpowiedział że w Syrii bardzo dbają o turystów i bardzo ich lubią, i dlatego nie może nas wpuścić – drogę do Aleppo właśnie ostrzeliwują rebelianci. Ale że do Syrii jeśli chcemy możemy spróbować wjechać innym przejściem granicznym, może tam sytuacja będzie spokojniejsza. Oddał nam paszporty i pożegnał. Nam dwa razy nie trzeba powtarzać, nie będziemy kusić losu. Postanawiamy zamiast Syrii zwiedzić tureckie atrakcje w okolice.
Niestety deszcz i czekanie na zimnie zrobiły swoje – dwójka z nas nie czuła się najlepiej, dostaliśmy gorączki i dreszczy. Wydawać by się mogło - jak to dobrze że tuż obok jest Gaziantep, rodzinne miasto B. gdzie możemy u niego przenocować.. Nic bardziej mylnego. Kolejną przywarą Turków jest to że są mili i uczynni tak długo tylko jak im to pasuje. A szczerzy nie są nigdy. B. chce nas zabrać do swojej ulubionej knajpki (na jakże by inaczej – najlepszą sziszę w Turcji
;) ). My mówimy że nie chcemy bo jesteśmy chorzy, źle się czujemy i marzymy tylko o ciepłym łóżku. B. nalega. My również – w końcu mówi nam że ok, ale musi najpierw odebrać klucze do mieszkania od swojego kolegi – zupełnie przypadkiem w tym celu umówił się z nim w swojej ulubionej knajpce. My zostajemy w samochodzie, czujemy się okropnie. Czekamy i czekamy, ile można odbierać klucze? W końcu idę do knajpki zobaczyć co z B. - kiedy my drżeliśmy z zimna i gorączki w samochodzie B. palił sobie w najlepsze sziszę w knajpce! Mówię co myślę o takim zachowaniu, i obrażony B. łaskawie jedzie z nami do mieszkania.. A to jeszcze nie był koniec naszych przygód z Turkami.
Następnego dnia wyspani, wysuszeni i poratowani lekami jesteśmy pełni sił i możemy zacząć zwiedzać Gaziantep. Miasto słynące w całej Turcji z jednego – z najlepszej baklawy. Na świecie. Ever. I tym razem nie są to tureckie przechwałki.
<tu powinno być zdjęcie pistacjowej baklawy – bo tylko pistacjowa jest tą prawdziwą – niestety tak nam smakowała że nie został ani kawałeczek do sfotografowania>
Tej pistacjowej pyszności ociekającej syropem nie da się opisać słowami. Rdzenni mieszkańcy mają nawet specjalny sposób ja jej jedzenie. Kawałek słodkości należy odwrócić spodem do góry i opierając go o podniebienie lekko docisnąć językiem. Naprawdę świeża baklawa powinna przy tej czynności chrupnąć
:) Mniam! To jest lokal uważany za najlepszy z najlepszych. Niestety Gazantepianie uważają że ich miasto słynie z wielu innych rzeczy. I wszystkie je "musimy" zobaczyć. Jakkolwiek Turcy są patriotami, tak lokalnymi patriotami są podwójnie. Najbardziej dumni są z ich rodzimych miejscowości. My plan zwiedzania mieliśmy ustalony – pół dnia na pozostałe atrakcje Gaziantepu, potem krótki wypad nad Tygrys lub Eufrat a na koniec zobaczyć Şanlıurfę. B. miał dla nas plan zgoła inny. Po obejrzeniu lokalnego targu - Bakırcılar Çarşısı - gdzie sprzedawane są ręcznie kute metalowe wyroby (co chcieliśmy zrobić – jest to idealne miejsce na zakup ręcznie kutych czajniczków do parzenia herbaty – należy jednak targować się ze wszystkich sił!) prowadzi nas do muzeum derwiszy – Mevlevihane - które koniecznie musimy zobaczyć. A które jest okropnie nudne i niewarte poświęcenia mu jakiejkolwiek uwagi. Tam, choć nam się śpieszy, przymuszają nas do obejrzenia filmiku.. jak powstało muzeum. To co lubimy najbardziej ;] Powoli puszczają mi nerwy, reszta grupy łagodzi (B. nas gości u siebie, jest naszym kierowcą, dajmy mu się oprowadzać). Potem idziemy na zamek (zresztą bardzo ładny, górujący nad miastem i stanowiący świetny punkt widokowy), który niestety zawiera w sobie muzeum.. historii wojennej Gaziantepu – heroicznej obrony turków podczas I Wojny Światowej. Po prostu coś o czym marzyłem
;) Gdzie znów marnujemy mnóstwo czasu (powinniśmy poznać w końcu imię każdego tureckiego bohatera). Następnie idziemy do muzeum mozaik Zeugma. Zresztą z bardzo ciekawymi zbiorami, uchodzącymi za najlepsze w Turcji, a także tym razem naprawdę, zawierające największy zbiór mozaik na świecie
;) Był to punkt na którego zobaczeniu nam bardzo zależało – tylko co z tego jak już dawno według naszego planu powinniśmy opuścić to miasto. Gdy cieszymy się że już wyruszymy.. B. proponuje pójście do jego drugiej ulubionej knajpki
;) Nie wytrzymuję i mówię że nigdzie nie mam zamiaru iść, chcemy już jechać zwiedzać dalej. B. choć przez cały dzień mówił że tak, pojedziemy zwiedzać to co chcemy według naszego planu, w końcu przestaje zachowywać jakiekolwiek pozory i się obraża. Mówi że jeśli uważamy, że na wspaniały Gaziantep możemy poświęcić tylko pół dnia, to on nie ma zamiaru nigdzie z nami jechać i radźmy sobie sami bez kierowcy. Prawdopodobnie sądził że będzie dla nas to problem, jednak się zdziwił. Wychodzę z założenia że jakoś tyle milionów ludzi w Turcji radzi sobie bez świateł, pasów i zasad ruchu na co dzień, poradzę sobie więc i ja
;) Niezwlekając wsiadamy do auta i jedziemy
:)
Tu może warto zrobić małą dygresję na temat zdawania egzaminu na prawo jazdy w Turcji. Otóż egzamin wygląda w następujący sposób. Wsiadamy do samochodu, przejeżdżamy 100m prosto, wysiadamy. Zdane
:D Widziałem kiedyś świetny filmik na YT z egzaminu, niestety nie mogę go znaleźć, na potwierdzenie zamiast tego artykuł http://www.thenational.ae/news/world/eu ... wo-minutes Koleżanka nawet zastanawiała się czy nie zdać egzaminu w Turcji i nie wymienić prawa jazdy w Polsce
;) jednak na planach się skończyło. Wróćmy jednak do naszej wycieczki. Tygrys i Eufrat – któż nie słyszał tych dwóch nazw? Ich żyzne doliny stanowiły kolebkę ludzkiej cywilizacji. I chodź od Mezopotamii do Turcji bardzo daleko, chcieliśmy zobaczyć choć jedną z tych słynnych rzek – ich źródła znajdują się bowiem w górach wschodniej Turcji. Nasz wybór padł na Eufrat i starożytną twierdzę Rumkale która góruje nad zakolem tej rzeki – pochodząca z czasów bizantyjskich, udoskonalona przez Ormian, jej ruiny dziś można odwiedzić przepłynąwszy łódką z pobliskiej wioski. Niestety z powodu późnej pory stateczki już nie kursowały, tylko jedna osoba prywatna zaoferowała się nas dowieźć, jednak za sumę pieniędzy której nie posiadaliśmy.. Musieliśmy się więc zadowolić ładnymi widokami. Słońce zachodzi, a my od Şanlıurfy jesteśmy jeszcze 50km. Trudno. Mieliśmy zwiedzić to zwiedzimy. Nawet po ciemku. Urfa (inna nazwa miasta) jest bowiem miejscem niezwykłym. Uważana za jedno z najświętszych miast w Turcji, stanowi ośrodek pielgrzymek, zaś zamieszkująca ją ludność jest bardzo religijna. Urfa to rzekomo pierwsze miasto założone po potopie. Znajduje się w niej jaskinia stanowiąca miejsce urodzenia Abrahama. Kompleks świątyń wokół (Gölbaşı) zawiera między innymi świętą sadzawkę Balıklıgöl (co można przetłumaczyć jako jezioro ryb) i ogrody różane. Według wierzeń król Nemrut chciał spalić Abrahama, Bóg jednak przemienił ogień w wodę, a węgle w ryby (stąd sadzawka), zaś gdy to mu się nie udało wystrzelił proroka z katapulty, ten jednak miękko wylądował na różach (stąd ogrody). W nocy całość jest pięknie podświetlona można się też wspiąć na zamek znajdujący się powyżej skąd rozpościera się znakomita panorama. (niestety zdjęcia które mam są zbyt słabej jakości by je wrzucić na forum). My chcieliśmy odwiedzić bardzo jeszcze jedno miejsce – jaskinię Hioba. Podobno to w tej jaskini Hiob przeczekiwał wszystkie nasłane na niego nieszczęścia, by na koniec mieć przywrócone zdrowie przez Boga. Fakt ten symbolizuje źródełko wody, która podobno ma lecznicze właściwości. Niestety przewodnik LP dość enigmatycznie wspomina że miejsce to znajduje się 1km na południowy wschód od głównego kompleksu świątyń.. co jest tylko prawdą dla osób potrafiących latać. By się tam dostać trzeba przejść przez labirynt małych, ponurych uliczek, wyglądających podejrzanie. Jak bardzo podejrzane one są przekonaliśmy się na własnej skórze. Dwójka nieciekawych turków przyczepiła się do nas, po krótkiej rozmowie zaproponowali że nas zaprowadzą do świątyni Hioba. Zanim jednak odeszliśmy bardziej od głównej ulicy podjechało do nas auto, z którego wyskoczyło dwóch policjantów-tajniaków. Była odrobina zamieszania, nie wiedzieliśmy o co za bardzo chodzi, policjanci w końcu przegonili tamtą dwójkę i zagadali do nas łamaną angielszczyzną. Powiedzieli że ta dwójka to znani im dealerzy, że byliśmy w niebezpieczeństwie, i co my w ogóle robimy szwendając się w nocy po dzielnicy gdzie dochodzi do największej liczby zabójstw w całej Turcji?
:D Wyjaśnili nam że są z wydziału zabójstw ( "You know.. like CIA.. no, no, CSI – you know, kill police"
:D ), i dlatego patrolują tą dzielnicę. Podziękowaliśmy im, jednak zapytaliśmy się w jaki inny sposób możemy dotrzeć do Hioba. No jak bardzo chcemy to jest tylko jeden bezpieczny sposób – wskakujcie do radiowozu
:) Pojechaliśmy. Na zdjęciu wejście do jaskini Hioba (niestety robione zza krat – była ona zamknięta) A to my z policjantami z CSI
:P
Tą oto przygodą zakończyliśmy nieudany wypad weekendowy. Wiedziałem że powrócę jeszcze w te rejony, tym razem zwiedzając wszystko jak należy, we własnym tempie i realizując własny plan. I że na pewno nie będzie w nim żadnego Turka
;)Część 6 – czyli powrót na wschód
Jako że nieudana wyprawa do Syrii tylko narobiła mi smaku do ponownego odwiedzenia wschodnich rejonów Turcji – trzeba było po raz kolejny wyruszyć w drogę, tym razem jak trzeba – czyli bez Turka oraz autostopem
;)
Cóż to by była jednak za wycieczka jakby nie zacząć jej od przygody? Marna! Dlatego też nim udało nam się wyruszyć poza Adanę (tym razem w trzy osobowym składzie – z moją przyszłą narzeczoną i jej współlokatorką) na wjeździe na autostradę złapała nas policja! No cuż, to prawda że na autostradach zazwyczaj nie można łapać stopa (miejsce w którym próbowaliśmy tego dokonać tak po prawdzie nie było już wiazdem, a autostradą), Turcja jednak żądzi się swoimi własnymi prawami. Dlatego też policjanci którzy nas zatrzymali zafundowali nam najsurowszą karę z im dostępnego repertuaru - postanowili pomóc nam łapać samochody
:D Jest to typowa "autostopowa przysługa", w moim osobistym słowniku synonim tej niedźwiedziej. Sami byśmy poradzili sobie z tym zadaniem w 30sek, oni zaś robili to na tyle nieporadnie że nikt nie chciał się zatrzymać
:) Łapali poza tym TIR'y które najszybszym środkiem transportu nie są. Łapali i łapali aż w końcu złapali
:) Kierowcy (bo było ich dwóch) okazali się przesympatyczni i nim przejechaliśmy kilkanaście kilometrów postanowili zatrzymać się i urządzić nam biesiadę
;) W tym tempie daleko byśmy nie zajechali, na szczęście nasz plan był mało ambitny i obejmował jedynie dotarcie do Kahramanmaraş (zwanego też czasem dawną nazwą - Maras). Czemu właśnie tam? Z kilku powodów, ale najważniejszym z nich były: dondurma, salep i wizyta u koleżanki studiującej w Maras na Erasmusie.
Koleżanka owa, jako jedyny obcokrajowiec w mieście, robiła w Kahramanmaraş furorę
;) Zapraszano ją na obiady, desery, spotkania – robili tak zarówno zwykli ludzie jak i uczelniani wykładowcy czy wręcz miejscy oficjele
:D Nic dziwnego że dobrze znała miasto i zabrała nas do miejsca z najlepszą dondurmą na świecie
:D (niestety nie pamiętam nazwy lokalu)
No właśnie, dondurma. Cóż kryje się za tą tajemniczą nazwą? Bywalcy Turcji prawdopodobnie wiedzą że chodzi o nic innego jak o tureckie lody. Tyle że nazywać dondurmę tureckimi lodami to tak jakby nazwać Himalaje azjatyckimi górami
;) Dondurma stanowi klasę samą w sobie! Swój niesamowity smak i konsystencję zawdzięcza dwóm niespotykanym zazwyczaj w lodach składnikom – salepowi i mastyksowi. Salep jest to proszek otrzymywany z bulw męskich storczyków. Rozpuszczony w gorącej wodzie tworzy smaczny napój, mający właściwości rozgrzewające, regenerujące, a nawet będący afrodyzjakiem! Niegdyś, nim kawa i herbata stały się popularne w Europie, można było salep spotkać na londyńskich salonach. Dziś uchodzi za specjał raczej tylko w Turcji. Salep dondurmie nadaje specyficzny smak. Jednak za jej sławną konsystencję odpowiada mastyks – żywica pozyskiwana z drzew pistacji kleistej. O co chodzi z konsystencją? Próbowałem znaleźć filmik który pokazali mi kiedyś tureccy znajomi – jak za pomocą dwóch kostek dondurmy dźwig podnosi samochód
:D Niestety nie mogę go odnaleźć, musi Wam wystarczyć jedynie fakt że dondurmę je się nożem i widelcem - oczywiście z dodatkiem pistacji
:) Najlepsza dondurma pochodzi właśnie z Maras, gdzie dodają do niej więcej salepu niż w innych regionach. My dodatkowo w gratisie dostaliśmy.. psikus?! Do dziś nie wiem za bardzo o co chodziło. Może Wy pomożecie zinterpretować mi to co się zdarzyło
;) A sytuacja wyglądała następująco:
W trakcie pałaszowania przez nas dondurmy do lokalu weszła duża grupa zachuszczonych kobiet. Zamówiły deser, zjadły go i wyszły rzucając coś na odchodnym. Po jakimś czasie, gdy płaciliśmy rachunek, podszedł do nas lekko zdenerwowany właściciel z pytaniem czemu nie płacimy za nasze znajome. Jakie znowu znajome? No tę grupę kilkunastu kobiet które przed chwilą wyszły nie płacąc
:D Na szczęście udało nam się przetłumaczyć że autostopowicze z polski rzadko podróżują z własnym muzułmańskim haremem
;) więc w żaden sposób nie mogły być to nasze znajome, nie poczuwamy się więc do zapłaty za ich posiłek..
Pomijając tą dziwną sytuację, była to najlepsza dondurma w moim życiu
:) Oczywiście jeśli nie lubicie słodyczy, możecie zamiast tego spróbować baranich łbów (ale z nich Maras raczej nie słynie
;) ) Wychodząc poza gastroturystykę nie zdziwię Was pisząc że miasto to posiada swój własny zamek z ładnymi terenami parkowymi wokół, oraz ciekawy meczet Ulu, z pięknym minaretem. Podobno tutejszy kryty bazar również wart jest odwiedzenia, my jednak mieliśmy ambitniejszy plan, mianowicie odwiedzić następnego dnia tajemniczy szczyt góry Nemrut. Szybko złapaliśmy pierwszego stopa, z drugim ze względu na mało uczęszczaną drogę szło nam trochę gorzej. Dlatego gdy kierowca zaproponował nam wejście na pakę w pickupie – nie protestowaliśmy tym bardziej że nie było dane nam jechać jeszcze na monitorze komputerowym zamiast siedzenia
:D Mijany krajobraz stawał się coraz bardziej górzysty i śnieżny! Warto dodać że wycieczkę tą urządziliśmy sobie pod koniec maja, zazwyczaj dojazd do Nemrutu bywa przejezdny dopiero od początku czerwca. Mimo wszystko udało nam się dotrzeć do celu. Potem czekało nas jedynie trochę wspinania, również po śniegu. Na wysokości 2134 m n.p.m pośród gór Antytauru znajdziemy jeden z zabytków światowego dziedzictwa UNESCO – królewski kurhan z I wieku p.n.e. Z trzech stron otaczały go niegdyś potężne 8-metrowe posągi przedstawiające króla Antiochus oraz mityczne bóstwa. Drogi do grobowca strzegły mniejsze rzeźby orłów i lwów. Wraz z upływem czasu boskie głowy, najprawdopodobniej w skutek trzęsienia ziemi, zaległy na ziemi. Nie mniej imponujące od samych posągów są górzyste krajobrazy które rozciągają się wokół. Co to by była jednak za frajda wracać tą samą drogą którą się przyjechało? Żadna! Dlatego też wyruszyliśmy w kierunku Arsameia, dawnej stolicy królestwa Kommagena z III wieku przed Chrystusem. Liczyliśmy po cichu na stopa, droga ta ma bowiem 16km. No cóż, przeliczyliśmy się, 3h później zastała nas noc. Po negocjacjach przespaliśmy ją na podłodze pobliskiego lokalu (za drobną opłatą uwzględniającą śniadanie z pysznym dżemem z fig), by dopiero z rana popodziwiać pozostałości zamku (nic specjalnego) a także odwiedzić podziemną świątynię – jej tunel sięga w głąb ziemi 158m! Obok wejścia do świątyni znajdziemy płaskorzeźbę króla Mithridatesa I ściskającego dłoń Herkulesowi – jak widać umieszczanie się wśród mitycznych bogów było popularne swego czasu wśród okolicznych władców
;) Szkoda że z samej stolicy nie zostało za wiele.. Starczy jednak dla nas już tych staroci, czas było wyruszyć do kolejnego celu jakim był dla nas Mardin, zwany też miodowym miastem. A wszystko to za sprawą starego miasta z jasnego kamienia usianego licznymi minaretami, rozpostartego na wzgórzu z górującą nad całością fortecą. Przez wiele lat niedostępny dla turystów z powodu trwającego konfliktu z Kurdami, dziś to miasto z jego piękną kamienną architekturą odwiedza coraz więcej osób. W Mardinie świat islamu miesza się z... chrześcijaństwem. Obok islamskich szkół koranicznych, medres napotkamy ortodoksyjne asyryjskie kościoły i klasztory. Prawdziwy klimat poczujemy krążąc po prostu po wąskich uliczkach koloru dojrzałego żyta. Był to najdalej wysunięty na wschód punkt naszej wycieczki, w drodze powrotnej mieliśmy się zatrzymać w dwóch już opisywanych przeze mnie miastach – Şanlıurfie (u znajomego koleżanki) oraz Gaziantepie. Jako że opisałem je w poprzednim wpisie, zamieszczę teraz tylko dodatkową porcję zdjęć na poparcie tego że warto było wracać, szczególnie do Urfy. Poprzednim razem przekonałem się że Gölbaşı pięknie wygląda w nocy, ale dopiero za dnia ukazuje je w całej okazałości
:) Można odwiedzić jaskinię Abrahama i znajdujący się przy niej meczet. Widok z zamku też prezentuje się zupełnie inaczej
Fajny poczatek relacji, a zdjecia bardzo ok. Nikt nie powiedzial, ze wszedzie trzeba jezdzic z taczka obiektywow
:) A jak tamtejsze kobiety... integruja sie?Sent from my iPad using Tapatalk
Czy się integrują powiadasz..
;) Własnych doświadczeń w tym zakresie nie mam, nie byłem zainteresowany
;) ale z cudzych - jest ciężko. Umówią się z tobą na kawę, ale przyjdą z koleżanką niby przypadkiem (lub kilkoma jako przyzwoitkami). Zaproszą do domu.. na herbatę z ich rodziną. Itd
;) Wytrwali dopną swego, nie wiem czy warto
:PChyba że pytałeś o coś zupełnie innego
;) to doprecyzuj proszę
Bardzo dobrze mnie zrozumiales. Wlasnie chodzilo mi o to jakie sa w obyciu na codzien
:) A to co piszesz to i tak wiecej niz sie spodziewalem; to sympatyczne jak zapraszaja na kawe z rodzina. Starsze pokolenia sobie jakos radza po angielsku? Ciekawy jestem jak takie rodzinne spotkanie/kawa wyglada. Wloszki maja podobnie - otwarte, chca sie spotkac, ale tam czesto wychodzi sie w grupach i niby umawiasz sie z dziewczyna, ale "kupujesz" w ten sposob caly pakiet znajomych
:)To nie jest wada, ze sa trudniej dostepne. Czekam na dalsza czesc relacji
:)Sent from my iPad using Tapatalk
Żadne pokolenie nie radzi sobie zbytnio po angielsku (choć oczywiście osoby młode i wykształcone radzą sobie lepiej). I im to nie przeszkadza - będą mówić do Ciebie po turecku i oczekiwać że zrozumiesz:P lub że jak powtórzą ci głośniej lub wolniej po turecku to tym razem zrozumiesz na pewno
;) Ogólnie poza miejscami turystycznymi znajomość angielskiego jest bardzo znikoma. Prędzej można próbować po niemiecku - sporo osób albo samemu pracowało w Niemczech, albo ma rodzinę/znajomych i ich odwiedzało, ucząc się co nieco. Dla nas język był trochę mniejszym problemem, bo mieszkając tam tyle czasu podstawy lokalnego języka łapiesz. A jak zaczniesz stopować to zdolność nauki języka rośnie wykładniczo (choć turecki jest bardzo trudny )
;) Pod koniec byliśmy w stanie mniej więcej pogadać na każdy temat, choć często pomagaliśmy sobie rękoma, a wypowiadane zdania brzmiały - "ja jeść tak"
:PCo prawda tak jak pisałem przez żadną dziewczynę na spotkanie z rodziną nie byłem zaproszony;) ale w kilku spotkaniach/obiadach rodzinnych uczestniczyłem (m. in. zaproszony przez swojego wykładowcę) - Turcy są prze szczęśliwi mogąc cię ugościć - każdego takiego spotkania esencją jest duża ilość podawanej herbaty i słodycze - zapraszają też na takie spotkanie całą dostępną rodzinę która przebywa w danym czasie w okolicy - dla nich jest to ważne wydarzenie i dobra okazja by pokazać wszystkim że goszczą obcokrajowca. Jest to też baaardzo dumny naród (o czym będzie w kolejnych częściach) i chcą żebyś zapamiętał że było cudownie i najwspanialej na świecie (właśnie w ich domu/mieście/kraju)Zdjęcia robione Canonem PowerShot D10 (kupiony do zdjęć podwodnych, przez jakiś czas musiał służyć mi za główny aparat)
Twoja relacja jest tym ciekawsza, ze mieszkales w mniej turystycznym, jak sam to okresliles, regionie ktory - tak to odbieram - jest przez to bardziej "turecki". A jak z rozrywkami na miejscu? To jak sie bawi erasmus to sie orientuje, ale co robia lokalsi? Fajnie sie to wszystko czyta.Sent from my iPad using Tapatalk
Turcy (mogłoby się wydawać) znają niewiele rozrywek. Najpopularniejsza z nich jest jedzenie:) sztukę kulinarna doprowadzili do kunsztu i mogę się założyć ze na pytanie co robić w miejscu x odpowiedzą "musisz zjeść y" i zaprowadza cię do ich ulubionej knajpy. Doświadczyłem tego dziesiątki razy;) ta jak wspomniałem wcześniej, są bardzo dumnym narodem, a najbardziej dumni są ze swojej kuchni (w tym wypadku wyjątkowo słusznie, jest ona obłędna).Kolejna rozrywka są spotkania przy herbacie. Ale nie takiej jak u nas, tam herbatę parzy się zupełnie inaczej - jest to cala ceremonia odprawiana przy pomocy dwóch czajniczków. Nakładają się one na siebie, w dolnym gotuje się woda, w górnym początkowo praży się na parze z dolnego czajniczka sama herbata, potem zalewa się ją odrobiną wrzątku uzyskując niewielką ilość bardzo mocnej esencji. Nalewając z obu czajniczków do typowych tulipaniastych szklaneczek uzyskuje się w końcu ich ulubiony napój (już dawno nie funkcjonuje coś takiego jak turecka kawa, tylko czasem sprzedają ja nadal turystom).Przy herbacie rzecz jasna można robić wiele rzeczy. Np grac w ich ulubiona grę - Tawle (po polsku - Tryktrak). Studenci podczas przerwy miedzy zajęciami idą do kawiarenki a tam czeka na nich już plansza i chętni przeciwnicy. I tak co dzień, że też im się nie nudzi;) to samo zobaczymy "na mieście". Czasami graja oni również w bardziej skomplikowana grę, a równie typowo turecką, w okey (u nas nazwaną remikiem tureckim).W obie te gry lubią Turcy grać również przy sziszy, która zamyka już ich codzienny repertuar rozrywek. A szisze również maja świetne
;)Gdy maja oni więcej czasu to odwiedzają rodzinę, to zastępuje im wakacje. Nie podróżują oni poza tym wcale (no chyba ze w interesach) i cały koncept zwiedzania jest dla nich całkowicie obcy - wielokrotnie, niemal na co dzień podczas swoich podroży po Turcji spotykałem się z totalnym niezrozumieniem - po co ja to robię?
:) to przecież niebezpieczne..I to jest ich kolejna mantra, wszystko dla nich jest niebezpieczne, w tym wszystkie możliwe rodzaje sportu łącznie z jazdą na rowerze.. aż dziwne ze nie jest to naród grubasów skoro ich ulubiona rozrywka jest jedzenie i nie uprawiają żadnych sportów
:PNie maja oni tez nocnych rozrywek w naszym rozumieniu. W 2mln mieście jakim jest Adana nie było praktycznie klubów - ich kluby nie maja parkietu, tylko dużą ilość stolików przy których siedzą przy muzyce. Zwykle wejście jest płatne, i to sporo. Alkohol zaś jest cholernie drogi - w sklepie piwo 8zł, najpodlejsza wódka zaś prawie 80.. ichniejszej raki (anyżówka, pita po rozcieńczeniu z wodą) nie da się zaś pic
;) Erasmusi jeździli głownie do speluny przy amerykańskiej bazie wojskowej, ten lokal był przygotowany już na szczęście na bardziej europejskie rozrywki.I to tyle w skrócie, mam nadzieje ze wyczerpująco odpowiedziałem;) w razie pytań piszcie!
Dzięki, świetna relacja! I świetnie się składa, bo niebawem będę w Turcji. W związku z tym pytanko: Przylatuję do Stambułu i wylatuję z Izmiru. Po obejrzeniu twoich fotek nie wybaczyłbym sobie odpuszczenia Pergamonu i okolic. Jaki sposób dostania się tam proponujesz, żebym nie dokładał zbyt wiele drogi? Tzn. czy jest połączenie autokarowe Stambuł-Pergamon i dalej Pergamon-Izmir, żebym nie musiał zawracać do stolicy, czy raczej będzie to niewykonalne?Z góry wielkie dzięki i czekam z niecierpliwością na dalsze części
:D
Travelocity napisał:Bardzo ciekawe, czekam na opis i zdjevia z Kapadocji, jesli udalo sie odwiedzic, a zakladam, ze tak, bo z Adany dosc blisko.Tak, będzie Kapadocja, to właśnie w kolejnej, czwartej, części
:) (odwiedziłem ją nawet dwukrotnie - czemu - napiszę już niedługo
:D )dji napisał:Przylatuję do Stambułu i wylatuję z Izmiru. Po obejrzeniu twoich fotek nie wybaczyłbym sobie odpuszczenia Pergamonu i okolic. Jaki sposób dostania się tam proponujesz, żebym nie dokładał zbyt wiele drogi? Tzn. czy jest połączenie autokarowe Stambuł-Pergamon i dalej Pergamon-Izmir, żebym nie musiał zawracać do stolicy, czy raczej będzie to niewykonalne?Właśnie wszystkie miejsca opisane w 3 części robiłem na takiej trasie jak podajesz - zaczynałem w Stambule, skończyłem w Izmirze. Istnieją bardzo dobre połączenia autobusowe, zrobisz tą trasę bez problemu. Przykładowa firma (nie najtańsza, ale solidna i z jedną z rozleglejszych sieci połączeń) - http://www.metroturizm.com.tr/Default.aspx Ale najtaniej jest przejść się po prostu na dworzec wcześniej i poszukać kto jeździ na danej trasie (nie ma najczęściej jednej kasy, każda firma ma swoje stanowisko)
Ooo, to kamień z serca! A tak w ogóle to polecałbyś bezpośredni przejazd Istambuł - Bergama (jakieś ciekawe krajobrazy po drodze może?), czy lepiej kulturalnie podpłynąć promem, podjechać kawałek do Bursy i tam dopiero wsiąść w busik?+ <kaszle sugestywnie
:D > czekamy, a przynajmniej ja czekam, na dalszą część przygód!
:)
Zależy jak lubisz podróżować - ja wolę przemieszczać się szybko i zwiedzać intensywnie, dlatego polecił bym bezpośredniego busa. A i promy rzadko są specjalnie ciekawe
;) Kolejna część może będzie jutro lub w sobotę, na razie trwa nauka do egzaminu
;)
Washington napisał:Zależy jak lubisz podróżować - ja wolę przemieszczać się szybko i zwiedzać intensywnie, dlatego polecił bym bezpośredniego busa. A i promy rzadko są specjalnie ciekawe
;) Kolejna część może będzie jutro lub w sobotę, na razie trwa nauka do egzaminu
;)Wiem, o czym mówisz. Normalnie myślę, że wsiadłbym w samolot - pewnie nawet taniej by wyszło - ale tym razem coś podkusiło mnie, żeby przemieszczać się drogą lądową. Zobaczymy, na ile to się sprawdzi.Dzięki za odp. swoją drogą. W takim razie chyba odpuszczam prom i Bursę, i ruszam prosto na Pergamon i okoliczne miasteczka
:)
Opowieść bardzo ciekawa ale forma trudna do czytania. Nie wiem dlaczego tak jest przecież są programy do edytowania i składu tekstu, a tutaj wychodzi takie seryjne przemieszanie tekstu i zdjęć. Taka forma potrafi popsuć najlepszy tekst.
Higflyer napisał:Opowieść bardzo ciekawa ale forma trudna do czytania. Nie wiem dlaczego tak jest przecież są programy do edytowania i składu tekstu, a tutaj wychodzi takie seryjne przemieszanie tekstu i zdjęć. Taka forma potrafi popsuć najlepszy tekst.Hej, chodzi Ci o tekst na forum czy na społeczności?Relacje zawsze piszę przez forum, od niedawna automatycznie przenoszą się na społeczność jako blog.Nie wiem jak na społeczności (po pierwszych nieudanych próbach nie używam wcale) ale na forum mogę swobodnie decydować o tym gdzie w tekście zamieścić zdjęcia - wydawało mi się że umieszczanie ich czasem nawet w środku zdania pomoże związać obraz z słowem pisanym, jesteś pierwszą osobą która zwraca mi uwagę że w ten sposób tekst traci na przejrzystości.Dzięki za uwagę!
Ale było mi miło przeczytać tę relację zaczętą kawałek czasu temu. No, zmieniło się troszkę od tamtego czasu
:lol: Turcję zawsze traktowałam turystycznie po macoszemu, bo wiedziałam o Hetytach, imperium osmańskim, ale także o tym nachalnym tureckim nacjonalizmie. I nadal mam mieszane uczucia, bo chcę i nie chcę. Straszne też jest to, że tak bardzo zmieniają się miejsca, gdzie z roku na rok jest coraz bardziej niebezpiecznie, a brawura i poczucie bycia nieśmiertelnym z czasem się wytapiają. Kurcze, że też nie pojechałam tam w czasach studenckich.
:(
Choć nie trafiliśmy akurat na żaden z pokazów derwiszy, skorzystałem z fontanny według lokalnych wierzeń spełniającej życzenia – wystarczy rzucić do tyłu przez ramię monetę – jeśli trafi do środka życzenie się spełni
Moje się spełniło! :)
Jednak nie z tego powodu warto jechać do Konyi – warto jechać z powodu lokalnego specjału – etli ekmek czyli pide'y z Konyi!
Tak dobrej pide'y nie jadłem nigdy wcześniej ani nigdy później, na samo wspomnienie leci mi ślinka :) Najedliśmy się, poszwendaliśmy się jeszcze trochę
i niestety trzeba było wracać.
Od tej pory jednego byliśmy pewni – stopem w podróż po Turcji wyruszymy jeszcze nie raz!
Mam nadzieję że zdjęcia same w sobie zachęciły Was wystarczająco do odwiedzin Kapadocji, a moja relacja tylko umiliła ich oglądanie.Część 5 – Środkowy wschód czyli nieudana wyprawa do Syrii ;)
Tak część będzie może zawierała mniej praktycznych opisów (a na pewno mało dobrych zdjęć), a więcej wrażeń i wspomnień, jeśli więc macie trochę czasu wolnego – zapraszam do lektury.
Z Adany w której studiowałem jeśli przyjrzeliście się mapie jest bardzo blisko do Syrii – nic dziwnego że musieliśmy spróbować się wybrać do tego aktualnie bardzo niedostępnego kraju. W tamtym czasie konflikt w Syrii dopiero się rozpoczynał – media zaczynały już donosić o rebeliantach i starciach, jednak nie było ich tak wiele. Ponadto doniesienia medialne zawsze traktuję dosyć sceptycznie, a w kilku miejscach w internecie przeczytałem że w okolicach Aleppo jest (jeszcze) spokojnie, był to więc ostatni dzwonek by spróbować się dostać do tego starożytnego miasta (jednego z najstarszych na świecie). Choć od jakiegoś czasu snuliśmy luźne plany, całość wyszła bardzo spontanicznie – kolega na jednej z imprez powiedział "-Jutro jedziemy do Syrii, jedziesz z nami? -Ee, ok" :P Impulsem do takiego wyjazdu był znajomy Turek (będę go nazywał B.) który postanowił wynająć samochód i tam pojechać – szukał towarzyszy. I to był nas największy błąd – jechać gdziekolwiek z Turkiem.. W Turcji mieszkałem 7 miesięcy więc myślę że obecnie jestem w stanie ich dość dobrze ocenić – wtedy niestety ich nie znałem.
Najpierw zamiast wyjechać o 8-9 rano, B. zbierał się do 13-14, jest tyle w końcu ważnych rzeczy do zrobienia (jak zjedzenie kebaba czy zapalenie sziszy). Z B. pojechały nas jeszcze 4 osoby (wszyscy - studenci z Polski). Śmiesznie zaczęło być już po drodze. B. po drodze opowiadał nam o wspaniałościach Turcji. Jak wspominałem już wcześniej, Turcy są strasznie zindoktrynowani w kierunku patriotycznym. A mówiąc wprost – wyprano im mózgi ;) Uważają oni że wszystko w ich kraju jest najwspanialsze, najlepsze, najsmaczniejsze i największe. Tu np według B. mamy do czynienia z największym i najdłuższym wiaduktem na świecie – specjalnie przy nim się dla nas zatrzymał :P byśmy mogli podziwiać geniusz tureckiej myśli technicznej
Takich przykładów można by mnożyć dziesiątki. W każdym miasteczku przez które przejeżdżaliśmy słuchaliśmy, że tu jest najdłuższy park na świecie (miał 1,5km długości), że tu mamy największe muzeum w Europie (miało 2 piętra ;) ) itd. W dodatku ich pamięć historyczna jest wybitna – wszystkie wyspy greckie są tak naprawdę tureckie, Stambuł pojawił się na mapie dopiero w XVIw itd ;) Jednak najbardziej szokujące było to co mieliśmy usłyszeć za kilka miesięcy – więcej o historycznej cenzurze napiszę jednak w części opisującej wycieczkę na daleki wschód Turcji.
Wracając do wyprawy. Udało nam się dojechać bez większych przeszkód do przejścia granicznego przy Kilis. Kilkoro z nas było trochę przeziębionych, a aura nie sprzyjało - było zimno, padał deszcz, zrobiło się ciemno.. Tymczasem tureccy pogranicznicy nie chcieli nas zbytnio wypuścić. Zaczęli mówić że w Syrii jest niebezpiecznie, że tam wojna, że nas zabiją, że czasami słyszą strzały. W końcu powiedzieli "Robicie to na własną odpowiedzialność" i przepuścili do strefy między granicznej. Która nastrajała nas pozytywnie co do naszej wycieczki do Syrii.
A w Syrii przywitali nas jeszcze ciekawiej;) Najpierw zabrali nam paszporty, a potem wydukali po angielsku pytanie o cel naszej wizyty. Odpowiadamy że jesteśmy turystami i.. rozmowa się skończyła. Poszli z naszymi paszportami na zaplecze. Czekamy – 5 minut, 10, 30 – zaczynamy się trochę bać że będą problemy – bez paszportów przecież nie wrócimy a nikt nie chce nam ich oddać ani chociaż z nami porozmawiać! Po ok 40 minutach uzbrojeni strażnicy proszą nas do pokoju gdzie za biurkiem siedzi oficer i bawi się pistoletem ;) Obok na kupce leżą nasze paszporty. Nie powiem, byliśmy nieźle wystraszeni! Jednak oficer bardzo miłym głosem i poprawną angielszczyzną zaczyna z nami uprzejmą rozmowę – po co chcemy jechać, co chcemy zobaczyć w okolicach Aleppo itd Moja przemowa o Szymonie słupniku i wspaniałościach wymarłych miast Serjilla i Al Bara go nie przekonała. Odpowiedział że w Syrii bardzo dbają o turystów i bardzo ich lubią, i dlatego nie może nas wpuścić – drogę do Aleppo właśnie ostrzeliwują rebelianci. Ale że do Syrii jeśli chcemy możemy spróbować wjechać innym przejściem granicznym, może tam sytuacja będzie spokojniejsza. Oddał nam paszporty i pożegnał. Nam dwa razy nie trzeba powtarzać, nie będziemy kusić losu. Postanawiamy zamiast Syrii zwiedzić tureckie atrakcje w okolice.
Niestety deszcz i czekanie na zimnie zrobiły swoje – dwójka z nas nie czuła się najlepiej, dostaliśmy gorączki i dreszczy. Wydawać by się mogło - jak to dobrze że tuż obok jest Gaziantep, rodzinne miasto B. gdzie możemy u niego przenocować.. Nic bardziej mylnego. Kolejną przywarą Turków jest to że są mili i uczynni tak długo tylko jak im to pasuje. A szczerzy nie są nigdy. B. chce nas zabrać do swojej ulubionej knajpki (na jakże by inaczej – najlepszą sziszę w Turcji ;) ). My mówimy że nie chcemy bo jesteśmy chorzy, źle się czujemy i marzymy tylko o ciepłym łóżku. B. nalega. My również – w końcu mówi nam że ok, ale musi najpierw odebrać klucze do mieszkania od swojego kolegi – zupełnie przypadkiem w tym celu umówił się z nim w swojej ulubionej knajpce. My zostajemy w samochodzie, czujemy się okropnie. Czekamy i czekamy, ile można odbierać klucze? W końcu idę do knajpki zobaczyć co z B. - kiedy my drżeliśmy z zimna i gorączki w samochodzie B. palił sobie w najlepsze sziszę w knajpce! Mówię co myślę o takim zachowaniu, i obrażony B. łaskawie jedzie z nami do mieszkania.. A to jeszcze nie był koniec naszych przygód z Turkami.
Następnego dnia wyspani, wysuszeni i poratowani lekami jesteśmy pełni sił i możemy zacząć zwiedzać Gaziantep. Miasto słynące w całej Turcji z jednego – z najlepszej baklawy. Na świecie. Ever. I tym razem nie są to tureckie przechwałki.
<tu powinno być zdjęcie pistacjowej baklawy – bo tylko pistacjowa jest tą prawdziwą – niestety tak nam smakowała że nie został ani kawałeczek do sfotografowania>
Tej pistacjowej pyszności ociekającej syropem nie da się opisać słowami. Rdzenni mieszkańcy mają nawet specjalny sposób ja jej jedzenie. Kawałek słodkości należy odwrócić spodem do góry i opierając go o podniebienie lekko docisnąć językiem. Naprawdę świeża baklawa powinna przy tej czynności chrupnąć :) Mniam! To jest lokal uważany za najlepszy z najlepszych.
Niestety Gazantepianie uważają że ich miasto słynie z wielu innych rzeczy. I wszystkie je "musimy" zobaczyć. Jakkolwiek Turcy są patriotami, tak lokalnymi patriotami są podwójnie. Najbardziej dumni są z ich rodzimych miejscowości. My plan zwiedzania mieliśmy ustalony – pół dnia na pozostałe atrakcje Gaziantepu, potem krótki wypad nad Tygrys lub Eufrat a na koniec zobaczyć Şanlıurfę. B. miał dla nas plan zgoła inny. Po obejrzeniu lokalnego targu - Bakırcılar Çarşısı - gdzie sprzedawane są ręcznie kute metalowe wyroby (co chcieliśmy zrobić – jest to idealne miejsce na zakup ręcznie kutych czajniczków do parzenia herbaty – należy jednak targować się ze wszystkich sił!)
prowadzi nas do muzeum derwiszy – Mevlevihane - które koniecznie musimy zobaczyć. A które jest okropnie nudne i niewarte poświęcenia mu jakiejkolwiek uwagi. Tam, choć nam się śpieszy, przymuszają nas do obejrzenia filmiku.. jak powstało muzeum. To co lubimy najbardziej ;] Powoli puszczają mi nerwy, reszta grupy łagodzi (B. nas gości u siebie, jest naszym kierowcą, dajmy mu się oprowadzać). Potem idziemy na zamek (zresztą bardzo ładny, górujący nad miastem i stanowiący świetny punkt widokowy),
który niestety zawiera w sobie muzeum.. historii wojennej Gaziantepu – heroicznej obrony turków podczas I Wojny Światowej. Po prostu coś o czym marzyłem ;) Gdzie znów marnujemy mnóstwo czasu (powinniśmy poznać w końcu imię każdego tureckiego bohatera).
Następnie idziemy do muzeum mozaik Zeugma. Zresztą z bardzo ciekawymi zbiorami, uchodzącymi za najlepsze w Turcji, a także tym razem naprawdę, zawierające największy zbiór mozaik na świecie ;)
Był to punkt na którego zobaczeniu nam bardzo zależało – tylko co z tego jak już dawno według naszego planu powinniśmy opuścić to miasto. Gdy cieszymy się że już wyruszymy.. B. proponuje pójście do jego drugiej ulubionej knajpki ;) Nie wytrzymuję i mówię że nigdzie nie mam zamiaru iść, chcemy już jechać zwiedzać dalej. B. choć przez cały dzień mówił że tak, pojedziemy zwiedzać to co chcemy według naszego planu, w końcu przestaje zachowywać jakiekolwiek pozory i się obraża. Mówi że jeśli uważamy, że na wspaniały Gaziantep możemy poświęcić tylko pół dnia, to on nie ma zamiaru nigdzie z nami jechać i radźmy sobie sami bez kierowcy. Prawdopodobnie sądził że będzie dla nas to problem, jednak się zdziwił. Wychodzę z założenia że jakoś tyle milionów ludzi w Turcji radzi sobie bez świateł, pasów i zasad ruchu na co dzień, poradzę sobie więc i ja ;) Niezwlekając wsiadamy do auta i jedziemy :)
Tu może warto zrobić małą dygresję na temat zdawania egzaminu na prawo jazdy w Turcji. Otóż egzamin wygląda w następujący sposób. Wsiadamy do samochodu, przejeżdżamy 100m prosto, wysiadamy. Zdane :D Widziałem kiedyś świetny filmik na YT z egzaminu, niestety nie mogę go znaleźć, na potwierdzenie zamiast tego artykuł http://www.thenational.ae/news/world/eu ... wo-minutes
Koleżanka nawet zastanawiała się czy nie zdać egzaminu w Turcji i nie wymienić prawa jazdy w Polsce ;) jednak na planach się skończyło. Wróćmy jednak do naszej wycieczki.
Tygrys i Eufrat – któż nie słyszał tych dwóch nazw? Ich żyzne doliny stanowiły kolebkę ludzkiej cywilizacji. I chodź od Mezopotamii do Turcji bardzo daleko, chcieliśmy zobaczyć choć jedną z tych słynnych rzek – ich źródła znajdują się bowiem w górach wschodniej Turcji. Nasz wybór padł na Eufrat i starożytną twierdzę Rumkale która góruje nad zakolem tej rzeki – pochodząca z czasów bizantyjskich, udoskonalona przez Ormian, jej ruiny dziś można odwiedzić przepłynąwszy łódką z pobliskiej wioski. Niestety z powodu późnej pory stateczki już nie kursowały, tylko jedna osoba prywatna zaoferowała się nas dowieźć, jednak za sumę pieniędzy której nie posiadaliśmy.. Musieliśmy się więc zadowolić ładnymi widokami.
Słońce zachodzi, a my od Şanlıurfy jesteśmy jeszcze 50km. Trudno. Mieliśmy zwiedzić to zwiedzimy. Nawet po ciemku. Urfa (inna nazwa miasta) jest bowiem miejscem niezwykłym. Uważana za jedno z najświętszych miast w Turcji, stanowi ośrodek pielgrzymek, zaś zamieszkująca ją ludność jest bardzo religijna. Urfa to rzekomo pierwsze miasto założone po potopie. Znajduje się w niej jaskinia stanowiąca miejsce urodzenia Abrahama. Kompleks świątyń wokół (Gölbaşı) zawiera między innymi świętą sadzawkę Balıklıgöl (co można przetłumaczyć jako jezioro ryb) i ogrody różane. Według wierzeń król Nemrut chciał spalić Abrahama, Bóg jednak przemienił ogień w wodę, a węgle w ryby (stąd sadzawka), zaś gdy to mu się nie udało wystrzelił proroka z katapulty, ten jednak miękko wylądował na różach (stąd ogrody). W nocy całość jest pięknie podświetlona
można się też wspiąć na zamek znajdujący się powyżej skąd rozpościera się znakomita panorama. (niestety zdjęcia które mam są zbyt słabej jakości by je wrzucić na forum). My chcieliśmy odwiedzić bardzo jeszcze jedno miejsce – jaskinię Hioba. Podobno to w tej jaskini Hiob przeczekiwał wszystkie nasłane na niego nieszczęścia, by na koniec mieć przywrócone zdrowie przez Boga. Fakt ten symbolizuje źródełko wody, która podobno ma lecznicze właściwości. Niestety przewodnik LP dość enigmatycznie wspomina że miejsce to znajduje się 1km na południowy wschód od głównego kompleksu świątyń.. co jest tylko prawdą dla osób potrafiących latać. By się tam dostać trzeba przejść przez labirynt małych, ponurych uliczek, wyglądających podejrzanie. Jak bardzo podejrzane one są przekonaliśmy się na własnej skórze. Dwójka nieciekawych turków przyczepiła się do nas, po krótkiej rozmowie zaproponowali że nas zaprowadzą do świątyni Hioba. Zanim jednak odeszliśmy bardziej od głównej ulicy podjechało do nas auto, z którego wyskoczyło dwóch policjantów-tajniaków. Była odrobina zamieszania, nie wiedzieliśmy o co za bardzo chodzi, policjanci w końcu przegonili tamtą dwójkę i zagadali do nas łamaną angielszczyzną. Powiedzieli że ta dwójka to znani im dealerzy, że byliśmy w niebezpieczeństwie, i co my w ogóle robimy szwendając się w nocy po dzielnicy gdzie dochodzi do największej liczby zabójstw w całej Turcji? :D Wyjaśnili nam że są z wydziału zabójstw ( "You know.. like CIA.. no, no, CSI – you know, kill police" :D ), i dlatego patrolują tą dzielnicę. Podziękowaliśmy im, jednak zapytaliśmy się w jaki inny sposób możemy dotrzeć do Hioba. No jak bardzo chcemy to jest tylko jeden bezpieczny sposób – wskakujcie do radiowozu :) Pojechaliśmy. Na zdjęciu wejście do jaskini Hioba (niestety robione zza krat – była ona zamknięta)
A to my z policjantami z CSI :P
Tą oto przygodą zakończyliśmy nieudany wypad weekendowy. Wiedziałem że powrócę jeszcze w te rejony, tym razem zwiedzając wszystko jak należy, we własnym tempie i realizując własny plan. I że na pewno nie będzie w nim żadnego Turka ;)Część 6 – czyli powrót na wschód
Jako że nieudana wyprawa do Syrii tylko narobiła mi smaku do ponownego odwiedzenia wschodnich rejonów Turcji – trzeba było po raz kolejny wyruszyć w drogę, tym razem jak trzeba – czyli bez Turka oraz autostopem ;)
Cóż to by była jednak za wycieczka jakby nie zacząć jej od przygody? Marna! Dlatego też nim udało nam się wyruszyć poza Adanę (tym razem w trzy osobowym składzie – z moją przyszłą narzeczoną i jej współlokatorką) na wjeździe na autostradę złapała nas policja! No cuż, to prawda że na autostradach zazwyczaj nie można łapać stopa (miejsce w którym próbowaliśmy tego dokonać tak po prawdzie nie było już wiazdem, a autostradą), Turcja jednak żądzi się swoimi własnymi prawami. Dlatego też policjanci którzy nas zatrzymali zafundowali nam najsurowszą karę z im dostępnego repertuaru - postanowili pomóc nam łapać samochody :D Jest to typowa "autostopowa przysługa", w moim osobistym słowniku synonim tej niedźwiedziej. Sami byśmy poradzili sobie z tym zadaniem w 30sek, oni zaś robili to na tyle nieporadnie że nikt nie chciał się zatrzymać :) Łapali poza tym TIR'y które najszybszym środkiem transportu nie są. Łapali i łapali aż w końcu złapali :)
Kierowcy (bo było ich dwóch) okazali się przesympatyczni i nim przejechaliśmy kilkanaście kilometrów postanowili zatrzymać się i urządzić nam biesiadę ;)
W tym tempie daleko byśmy nie zajechali, na szczęście nasz plan był mało ambitny i obejmował jedynie dotarcie do Kahramanmaraş (zwanego też czasem dawną nazwą - Maras). Czemu właśnie tam? Z kilku powodów, ale najważniejszym z nich były: dondurma, salep i wizyta u koleżanki studiującej w Maras na Erasmusie.
Koleżanka owa, jako jedyny obcokrajowiec w mieście, robiła w Kahramanmaraş furorę ;) Zapraszano ją na obiady, desery, spotkania – robili tak zarówno zwykli ludzie jak i uczelniani wykładowcy czy wręcz miejscy oficjele :D Nic dziwnego że dobrze znała miasto i zabrała nas do miejsca z najlepszą dondurmą na świecie :D (niestety nie pamiętam nazwy lokalu)
No właśnie, dondurma. Cóż kryje się za tą tajemniczą nazwą? Bywalcy Turcji prawdopodobnie wiedzą że chodzi o nic innego jak o tureckie lody. Tyle że nazywać dondurmę tureckimi lodami to tak jakby nazwać Himalaje azjatyckimi górami ;) Dondurma stanowi klasę samą w sobie! Swój niesamowity smak i konsystencję zawdzięcza dwóm niespotykanym zazwyczaj w lodach składnikom – salepowi i mastyksowi. Salep jest to proszek otrzymywany z bulw męskich storczyków. Rozpuszczony w gorącej wodzie tworzy smaczny napój, mający właściwości rozgrzewające, regenerujące, a nawet będący afrodyzjakiem! Niegdyś, nim kawa i herbata stały się popularne w Europie, można było salep spotkać na londyńskich salonach. Dziś uchodzi za specjał raczej tylko w Turcji. Salep dondurmie nadaje specyficzny smak. Jednak za jej sławną konsystencję odpowiada mastyks – żywica pozyskiwana z drzew pistacji kleistej. O co chodzi z konsystencją? Próbowałem znaleźć filmik który pokazali mi kiedyś tureccy znajomi – jak za pomocą dwóch kostek dondurmy dźwig podnosi samochód :D Niestety nie mogę go odnaleźć, musi Wam wystarczyć jedynie fakt że dondurmę je się nożem i widelcem - oczywiście z dodatkiem pistacji :)
Najlepsza dondurma pochodzi właśnie z Maras, gdzie dodają do niej więcej salepu niż w innych regionach. My dodatkowo w gratisie dostaliśmy.. psikus?! Do dziś nie wiem za bardzo o co chodziło. Może Wy pomożecie zinterpretować mi to co się zdarzyło ;) A sytuacja wyglądała następująco:
W trakcie pałaszowania przez nas dondurmy do lokalu weszła duża grupa zachuszczonych kobiet. Zamówiły deser, zjadły go i wyszły rzucając coś na odchodnym. Po jakimś czasie, gdy płaciliśmy rachunek, podszedł do nas lekko zdenerwowany właściciel z pytaniem czemu nie płacimy za nasze znajome. Jakie znowu znajome? No tę grupę kilkunastu kobiet które przed chwilą wyszły nie płacąc :D Na szczęście udało nam się przetłumaczyć że autostopowicze z polski rzadko podróżują z własnym muzułmańskim haremem ;) więc w żaden sposób nie mogły być to nasze znajome, nie poczuwamy się więc do zapłaty za ich posiłek..
Pomijając tą dziwną sytuację, była to najlepsza dondurma w moim życiu :) Oczywiście jeśli nie lubicie słodyczy, możecie zamiast tego spróbować baranich łbów (ale z nich Maras raczej nie słynie ;) )
Wychodząc poza gastroturystykę nie zdziwię Was pisząc że miasto to posiada swój własny zamek
z ładnymi terenami parkowymi wokół, oraz ciekawy meczet Ulu, z pięknym minaretem.
Podobno tutejszy kryty bazar również wart jest odwiedzenia, my jednak mieliśmy ambitniejszy plan, mianowicie odwiedzić następnego dnia tajemniczy szczyt góry Nemrut. Szybko złapaliśmy pierwszego stopa, z drugim ze względu na mało uczęszczaną drogę szło nam trochę gorzej. Dlatego gdy kierowca zaproponował nam wejście na pakę w pickupie – nie protestowaliśmy
tym bardziej że nie było dane nam jechać jeszcze na monitorze komputerowym zamiast siedzenia :D
Mijany krajobraz stawał się coraz bardziej górzysty
i śnieżny!
Warto dodać że wycieczkę tą urządziliśmy sobie pod koniec maja, zazwyczaj dojazd do Nemrutu bywa przejezdny dopiero od początku czerwca. Mimo wszystko udało nam się dotrzeć do celu.
Potem czekało nas jedynie trochę wspinania,
również po śniegu.
Na wysokości 2134 m n.p.m pośród gór Antytauru znajdziemy jeden z zabytków światowego dziedzictwa UNESCO – królewski kurhan z I wieku p.n.e. Z trzech stron otaczały go niegdyś potężne 8-metrowe posągi przedstawiające króla Antiochus oraz mityczne bóstwa. Drogi do grobowca strzegły mniejsze rzeźby orłów i lwów. Wraz z upływem czasu boskie głowy, najprawdopodobniej w skutek trzęsienia ziemi, zaległy na ziemi.
Nie mniej imponujące od samych posągów są górzyste krajobrazy które rozciągają się wokół.
Co to by była jednak za frajda wracać tą samą drogą którą się przyjechało? Żadna! Dlatego też wyruszyliśmy w kierunku Arsameia, dawnej stolicy królestwa Kommagena z III wieku przed Chrystusem. Liczyliśmy po cichu na stopa, droga ta ma bowiem 16km. No cóż, przeliczyliśmy się, 3h później zastała nas noc. Po negocjacjach przespaliśmy ją na podłodze pobliskiego lokalu (za drobną opłatą uwzględniającą śniadanie z pysznym dżemem z fig), by dopiero z rana popodziwiać pozostałości zamku (nic specjalnego) a także odwiedzić podziemną świątynię – jej tunel sięga w głąb ziemi 158m!
Obok wejścia do świątyni znajdziemy płaskorzeźbę króla Mithridatesa I ściskającego dłoń Herkulesowi – jak widać umieszczanie się wśród mitycznych bogów było popularne swego czasu wśród okolicznych władców ;)
Szkoda że z samej stolicy nie zostało za wiele..
Starczy jednak dla nas już tych staroci, czas było wyruszyć do kolejnego celu jakim był dla nas Mardin, zwany też miodowym miastem. A wszystko to za sprawą starego miasta z jasnego kamienia usianego licznymi minaretami, rozpostartego na wzgórzu z górującą nad całością fortecą.
Przez wiele lat niedostępny dla turystów z powodu trwającego konfliktu z Kurdami, dziś to miasto z jego piękną kamienną architekturą odwiedza coraz więcej osób. W Mardinie świat islamu miesza się z... chrześcijaństwem. Obok islamskich szkół koranicznych, medres
napotkamy ortodoksyjne asyryjskie kościoły i klasztory.
Prawdziwy klimat poczujemy krążąc po prostu po wąskich uliczkach koloru dojrzałego żyta.
Był to najdalej wysunięty na wschód punkt naszej wycieczki, w drodze powrotnej mieliśmy się zatrzymać w dwóch już opisywanych przeze mnie miastach – Şanlıurfie (u znajomego koleżanki) oraz Gaziantepie. Jako że opisałem je w poprzednim wpisie, zamieszczę teraz tylko dodatkową porcję zdjęć na poparcie tego że warto było wracać, szczególnie do Urfy. Poprzednim razem przekonałem się że Gölbaşı pięknie wygląda w nocy, ale dopiero za dnia ukazuje je w całej okazałości :)
Można odwiedzić jaskinię Abrahama
i znajdujący się przy niej meczet.
Widok z zamku też prezentuje się zupełnie inaczej