+1
Washington 8 czerwca 2017 22:46
Image
Image
Image
Ale jest po co tuptać w błocie! Krajobrazy stają się fantastyczne - rozległe bezludne szkockie góry pokryte trawami i torfowiskami, utulone we mgłami. Co jakiś czas - zatopiony w krajobrazie biały szkocki budynek, ciągnące się wśród odludzi tory kolejowe czy obrosłe mchem kamienne mosty.
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Dodatkowo nie brakuje atrakcji historycznych - mijamy zrujnowany klasztor (złupionego przez Roberta Bruce'a w XIV w) czy jezioro w którym podobno Robert Bruce zgubił miecz po przegranej bitwie z klanem MacDougall.
Image
Image
Początkowo zakładamy że będziemy nocować w okolicy Bridge of Orchy. Jednak Tata dostaje skrzydeł. Upiera się że musimy gonić bo na pewno tak łatwej trasy jak dzisiejszego dnia już nie będzie, powinniśmy więc zrobić dłuższy odcinek bo potem nie wystarczy nam czasu. Biegnie więc niemal przed siebie nie oglądając się za ledwo zipiącym synem ;) Zatrzymać go w stanie jest jedynie stado byków tarasujących drogę, po ich minięciu znów wybiega jednak do przodu.
Image
W kryzysowym momencie spotykam na szczęście grupę Szkotów którzy towarzyszą mi przez kilka kilometrów nadając szybkie tempo marszu oraz częstują w odpowiednich momentach whisky :D Gdy już nie mogę wytrzymać ich tempa (chodzenia a nie picia :P poruszają się niemal bez bagażu - nocują i jedzą w przydrożnych hotelikach - całą trasę zamierzają pokonać w 5 dni) - zatrzymuję ich pod pretekstem zrobienia mi zdjęcia ;)
Image
I choć zaczyna brakować mi sił - wystarczy mi ich by chłonąć otaczające mnie widoki.
Image
Image
Gdy w końcu spotykamy się z Tatą forsuje on decyzję dojścia dalej niż zaplanowałem - do Inveroran. Po minięciu Bridge of Orchy nie mamy zresztą dużego wyboru - aż do Inveroran obowiązuje zakaz biwakowania. Zgodnie z mapą pokonujemy więc tego dnia 33km, zgodnie z krokomierzem - 36km. Ostatnie z nich udaje mi się przejść tylko dzięki zachęcającej do wysiłku pięknej scenerii jeziora Loch Tulla. Wolniejsze tempo zapewnia mi również spotkanie z jeleniami.
Image
Image
Image
Tego wieczoru gdy rozbijamy namiot nad strumieniempanuje w naszej drużynie pełna równość - oboje ledwo żyjemy.
Image
CDNKolejny dzień wita nas mgłami i chłodem - nic dziwnego, zaczynamy wreszcie wchodzić w góry. Z jednej strony będzie więc więcej przewyższeń i gorsza pogoda, z drugiej - mniej ludzi na szlaku i piękne widoki.

Trasa z Inveroran do Kings House biegnie przez teren torfowisk Rannoch Moor - rozległe mokre tereny otoczone ze wszystkich stron przez góry, poprzecinany przez strumienie i jeziora. Region ten tworzy ponury i monotonny krajobraz, który w złą pogodę (a takiej właśnie doświadczamy) wydaje się być dziki i zapomniany. Mimo to - tak właśnie wyobrażałem sobie szkockie góry i wędrówka przez te rejony nie rozczarowała mnie ani trochę. Bo kto powiedział że widoki muszą być zawsze kolorowe i urozmaicone? :)
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Ścieżka biegnie starą wojskową drogą, warunki do wędrówki są więc bardzo dobre.
Image
Image
Mimo że wraz z zjadaniem zapasów jedzenia mój plecak robi się coraz lżejszy - nadal jest ciężki. Tata więc znów przoduje na szlaku, choć tego dnia siły są już bardziej wyrównane. Pokonywanie trasy idzie nam na tyle dobrze, że gdy dochodzimy do rejonów Kings House - zastanawiamy się nad kontynuacją trasy do Kinlochleven.
Image
Za dalszą wędrówką przemawiają dwa argumenty nie do odparcia - jeśli dojdziemy do Kinlochleven to będziemy mogli liczyć na pole namiotowe czyli gorący prysznic i coś normalnego do jedzenia. Ponadto jeśli dziś uda nam się dojść do Kinlochleven to w dniu jutrzejszym nie powinno być problemów z dojściem już do końca trasy - do Fort William. Tym samym udało by nam się przejść całą trasę dzień szybciej niż zakładaliśmy. Dzień szybciej bylibyśmy więc w Glasgow i spali w normalnym hotelu, o czym oboje już marzymy :)

Mimo zmęczenia i przemarznięcia postanawiamy więc zacisnąć zęby i ruszyć przed siebie. Nim to uczynimy - podziwiamy liczne Jelenie Szlachetne pasące się w okolicach Kings House :)
Image
Image
Image
Jelenie są piękne, jednak samo Kings House jest miejscem zapomnianym przez Boga. Powstało ok XVII wieku jako zajazd dla żołnierz. Pewna pisarka, Dorothy Wordsworth, tak opisał to miejsce w 1803 roku:
'Never did I see such a miserable, such wretched place, - long rooms with ranges of beds, no other furniture except benches, or perhaps one or two crazy chairs, the floors far dirtier than an ordinary house could be if it were never washed. With length of time the fire was kindled and after another hour of waiting, supper came, a shoulder of mutton so hard that it was impossible to chew the little flesh that might have been scraped off the bones.'
Na szlaku mijaliśmy zresztą różne tablice informujące jak bardzo nieszczęśliwe i ponure miejsca mijamy - w sam raz by zmotywować do dalszej wędrówki :) Ruszamy więc przed siebie.
Image
Image
Mimo takiego opisu - żołnierze stacjonujący z Kinlochleven bardzo lubili Kings House - było to najbliższe miejsce gdzie mogli napić się piwa. O ich zmotywowaniu najlepiej świadczy fakt że wyprawiali się więc wieczorami w 15km trasę przez góry do gospody. Problemem był natomiast powrót - w nocy i po alkoholu trasa zgubiła niejedną osobę. Jeśli wierzyć opowieścią - stąd właśnie wzięła się nazwa podejścia które musimy pokonać - Devil's Staircase. Podejście liczy sobie 300m i mimo deszczu oraz mgły nie sprawia nam (zbyt dużej) trudności - obserwujemy nawet jak pod górę wspina się turysta z rowerem :shock:

Tak jak paskudna pogoda dawała nam się we znaki podczas marszu, tak z perspektywy czasu bardziej żałuję że nie pozwoliła nam na zobaczenie przepięknych krajobrazów gór Glencoe w całej okazałości. To co udało nam się zobaczyć i tak było zapadające w pamięć, ale znowu, zabrakło umiejętności fotograficznych by przy tych warunkach pogodowych uwiecznić to piękno na zdjęciach.
Image
Image
Zmęczenie powoli z nami wygrywa, więc gdy widzimy u dołu na horyzoncie zabudowę Kinlochleven cieszymy się niezmiernie.
Image
Słusznie jednak powiadają że nadzieja matką głupców - zobaczyć miasteczko gdzie czeka na Ciebie gorący prysznic a dojść do niego to dwie różne rzeczy! Chyba żaden fragment trasy nie wlókł się nam tak niemiłosiernie. Schodziliśmy z gór w deszczu, dreptaliśmy w dół w mżawce, wlekliśmy się w dół w ulewie - a końca drogi do miasteczka nie było widać. Gdy więc dochodzimy w końcu do Kinlochleven, przepięknie położonego w dolinie nad rzeką, otoczonego ze wszystkich stron pięknie zalesionymi górami - nie mam ani sił ani chęci by zrobić choć jedno zdjęcie. Rzęsiste opady też nie motywują do tego. Zdjęć z Kinlochleven więc nie będzie ;) Zamiast tego napiszę tylko że miejscowość ta rozwinęła się pod wpływem przemysłu aluminiowego (okoliczne strumienie i rzeki zaprzężono do pracy w hucie aluminium), jednak w ostatnich latach korzysta z popularności szlaku WHW i żyje głównie z turystyki . Myślę że w jesieni może stanowić cudowne miejsce do odwiedzin i relaksu nad jeziorem Loch Leven.

Tymczasem postanawiamy zaszaleć - wykupujemy miejscówkę na polu namiotowym, wkładamy mokre rzeczy do suszarni, jemy gorący posiłek zapijając ale oraz bierzemy gorący prysznic. Po prostu żyć nie umierać! Po takich luksusach nawet nocleg w namiocie nie wydaje się straszny (mimo że rano orientujemy się że przeciekła nam lekko podłoga). Dodatkowo zmieniam rezerwację busa na wcześniejszy dzień oraz rezerwuję dodatkowy nocleg w Glasgow. Już wiemy że WHW uda nam się skończyć dzień wcześniej :) Warto było przejść jednego dnia 37,5km (lub 30km wg map) :)

Ostatniego dnia do przejścia mamy 25km oraz ostatnie góry do pokonania. Jeszcze parę dni wcześniej powiedziałbym że to dużo i będzie to trudny dzień. Jednak po trudach i znojach poprzednich dwóch dni taki dystans stanowi prawie że relaks. Zaczyna się od, a jakże by inaczej, ostrego podejścia pod górę.
Image
Image
Ostatni rzut oka na spowite mgłami Kinlochleven i wkraczamy w dobrze znane nam szkockie góry. Jest pięknie.
Image
Image
Szkoda tylko że tak upiornie zimno (no i oczywiście mokro, bo a jakże, pada). Był to pierwszy dzień kiedy naprawdę zmarzliśmy. Wcześniej było nieprzyjemnie, tym razem prawie że dygoczemy z zimna. W takich warunkach nie mamy najmniejszej ochoty na zatrzymywanie się choć na chwilę. Zmęczeni czy nie - musimy przeć przed siebie. Gdy jednak wychodzimy z gór - pogoda się odmienia jak za sprawą czarodziejskiej różdżki. Wychodzi słoneczko i szybko okazuje się że trzeba zrzucić kurtki. Słońce zwiastuje nam zbliżający się koniec trasy w Fort William.
Image
Na jeziorze widocznym w oddali na zdjęciu powyżej dom swój miał jeden z szkockich króli. Okolicę wybrał sobie udaną. Gdy zapragnął mógł spojrzeć na najwyższy szczyt Wysp Brytyjskich. To właśnie tu znajduje się mierzący 1345m Ben Nevis. Oryginalna trasa WHW biegnie tuż u jego podnóży. Możliwy jest jednak niewielki (kilku kilometrowy) skrót biegnący bezpośrednio do Fort William. Nie powiem, musiałem stoczyć chyba 10min walkę z samym sobą by nie pójść na łatwiznę. Zwyciężył jednak upór. Tata mimo wszystko takich rozterek nie ma - marzy o odpoczynku i rybie z frytkami. Rozdzielamy się więc - spotkamy się w Fort William. Czy było warto nadrabiać te kilka kilometrów? Myślę że tak. Choć sam szczyt Ben Nevis niknie w chmurach - sama ścieżka jest bardzo malownicza.
Image
Image
Image
Image
Oczywiście na samo Ben Nevis można wejść, nie jest to nawet bardzo wymagające podejście. Ale nie tym razem. Na samej górze wciąż jest trochę śniegu. A my swoje już przeszliśmy. Mamy nawet na to dowody :D
Image
Image
W taki oto sposób kończymy w 6 dni (a w zasadzie 5,5) West Highland Way. A w zasadzie taki :)
Image
Po 3 pintach ale na głowę i pysznym obiedzie robi nam się bardzo błogo. Samo Fort William też od razu wydaje się ładniejsze.
Image
W busie do Glasgow śpi nam się wyśmienicie :)

Koniec?

Niekoniecznie :) W końcu zyskaliśmy dodatkowy dzień na trasie. Postanawiamy więc spędzić go w nieco innej formie niż do tej pory. Pierwotnie myślałem że być może pojedziemy gdzieś popodziwiać jeszcze odrobinę szkockich krajobrazów. Jednak zasłużyliśmy mimo wszystko na odpoczynek. Spacerujemy więc nieśpiesznie po Glasgow wstępując od czasu do czasu do pubów. I choć wspólne przejście WHW było super to dopiero w pubach można naprawdę porozmawiać i wzmacniać relacje syna z ojcem. Na szlaku nie mieliśmy na to zwyczajnie sił ;)
Image

Dodaj Komentarz

Komentarze (12)

thokey 9 czerwca 2017 23:43 Odpowiedz
Czekam z niecierpliwością na relację!
stasiek-t 12 czerwca 2017 21:29 Odpowiedz
Washington napisał: Poranne zwiedzanie miasteczka zaś.. hm, pouczające?Wielka Sobota. Napotkaliśmy:...- zatłoczony rynek tuż przy katedrze- całkowicie pustą katedręW takich momentach zastanawiam się gdzie podziały się chrześcijańskie korzenie Europy..Nie negując zeświecczenia Europy, a zachodniej w szczególności, chciałbym zauważyć, że katedra jest luterańska, a więc nie ma co oczekiwać znanych nam z wielkiej soboty katolickich/tradycyjnych obrzędów np. święcenia potraw.Pozwolę sobie zacytować ze strony:http://ekumenizm.wiara.pl/doc/477928.Wi ... uteranskimks. Jana Gross, Przewodniczącego Śląskiego Oddziału Polskiej Rady Ekumenicznej:Wielka Sobota w Kościele Ewangelicko-Luterańskim (A.W.) jest dniem ciszy i rozpamiętywania tego co stało się w Wielki Piątek. Jeśli to nie jest podyktowane naglą potrzebą (Domy Opieki, szpitale, wezwania do chorych i umierających) nie sprawuje się Sakramentu Ołtarza (uroczyście był sprawowany w Wielki Czwartek i w Wielki Piątek). Pozdrawiam ze Sląska Cieszyńskiego :)
kumkwat-kwiat 30 czerwca 2017 23:51 Odpowiedz
Kiedy ciąg dalszy? Zapowiada się świetnie!
becek 5 lipca 2017 23:31 Odpowiedz
ej tak się nie robi, jak teraz zasnąć?dawaj do końca!
friend 6 lipca 2017 11:34 Odpowiedz
@Washington super wyprawa.Wzorowa.Już 2xspotkałem takich synów,którzy zabrali Rodziców w swoje ulubione miejsce.Mam nadzieję,że moi,w przyszłości, również nas/mnie zabiorą na podobną przygodę.
ryglu 6 lipca 2017 13:21 Odpowiedz
Czytam i się uśmiecham, bo podobne przeżycia ze swoją mamą miałem w tym toku w Rzymie (wiem to nie to samo co namiot w górach Szkocji), gdzie jej chrapanie pozwalało mi jedynie na 2-3h snu każdej nocy. Ale też dzielnie mimo bolących nóg, zmęczenia, lekkiego przeziębienia, niewielkiej gorączki i braku ciepłej herbaty 10x w ciągu dnia dawała radę i wróciła prze szczęśliwa. Czekam na ciąg dalszy bo zapowiada się wybornie :)
ananas 8 lipca 2017 21:13 Odpowiedz
Muszę przyznać, że z niecierpliwością czeka się na następny odcinek- piękne okolice, nie ma przesytu treści, który czasem skutecznie zniechęca mnie do czytania relacji, świetne foty (mogłoby być ich więcej). Aż się prosi, żeby te posty zamieszczać nieco częściej ;) Co mnie dodatkowo urzeka to widoczny szacunek do rodzica :)
jsp 8 lipca 2017 22:08 Odpowiedz
Świetna relacja, fajnie czyta się zmagania Taty ze szlakiem i Twoimi obiadami ;). Do tego rewelacyjne zdjęcia, choć tak jak pisze @ananas, mogłoby być ich więcej. Czekam na kolejną część.Od siebie dodam, że przy Loch Lomond znajdują się dwie chatki (bothy). Jedna (Rowchoish) znajduje się na odcinku Rowardennan - Inversnaid, a druga (Doune) na odcinku Inversnaid - Inverarnan. Oferują one bardzo podstawowy, darmowy nocleg pod dachem. Nawet przyjemna odmiana od spania w namiocie.
ananas 20 lipca 2017 10:24 Odpowiedz
Jak zwykle w przypadku Twoich relacji żałuję, że się już skończyła- chyba robisz za krótkie trasy ;) Gratuluję świetnej wyprawy, relacji z tatą, pięknych zdjęć i kolejnych niezapomnianych wspomnień. Autentycznie podziwiam i troszkę zazdroszczę rodzica, który ma chęć (bo- jak się okazuje- siły drzemią w każdym) wyjść z domu, sprzed tv, wyjechać z miejsca zamieszkania, opuścić tę strefę komfortu, o której piszesz. I, choć dostał trochę po kuprze, jeszcze ma ochotę na więcej- czad!Życzę Ci w krótkim czasie kolejnej wyprawy, bo leży to również w naszym- czytelników interesie ;)PS. Pozdrowienia dla taty!
kapella 23 lipca 2017 15:43 Odpowiedz
Absolutnie imponujące! Wspaniała relacja, świetne zdjęcia, podziwiam i zazdroszczę. Gratuluję wytrwałości i determinacji, by mimo niesprzyjających warunków pogodowych i innych przeciwności przejść całą trasę. Pozdrawiam :)
irekzzzzz 29 września 2017 14:26 Odpowiedz
Byłem w Glasgow w 2006, 2007 i 2012 r. za każdym razem na tym pomniku był pachołek drogowy. Jedyne co się zmieniło to to, że teraz koń też ma swój pachołek!Pozdrawiam, wycieczka super
mcaga 3 października 2017 09:22 Odpowiedz
Piękne zdjęcia, uwielbiam takie krajobrazy. Gratulacje dla taty. My regularnie jeździmy pod namiot, ale moich rodziców wołami by tam nie zaciągnął. A szkoda.