+1
Washington 8 czerwca 2017 22:46
Po raz pierwszy o West Highland Way (WHW) przeczytałem kilka lat temu przygotowując się do pierwszej wycieczki do Szkocji. Co prawda w tamtym czasie odwiedzałem Edynburg, ale skoro już wyciągnąłem przewodniki to równie dobrze można było przeczytać co jeszcze ma do za oferowania kraina kiltów i haggis. Informacja o popularnym długodystansowym szlaku pieszym zaczynającym się nad Glasgow wydała mi się mało istotna. Pomyślałem "Fajnie, ale kto by miał tyle czasu by chodzić po wzgórzach, kiedy tyle egzotycznych państw czeka przede mną na odkrycie?". Nie wpisałem WHW na swoją bucket list, odrzuciłem ją w zakamarki (nie)pamięci.

Kiedy rok temu trafiła się okazja na tanią weekendową jednodniówkę w Glasgow, szybko okazało się, że samo miasto nie ma za wiele do zaoferowania. Co innego jego okolice. Postanowiłem odwiedzić park narodowy Loch Lamond, a dokładnie Conic Hill. Był to naprawdę przyjemny dzień - natomiast widoków nie zaliczyłbym do zapierających dech w piersiach. Owszem, było bardzo ładnie, ale nie wiem czy Wy też tak macie, że z każdym odwiedzonym zakątkiem na świecie coraz trudniej przychodzi mi znaleźć miejsca naprawdę imponujące. Nie było więc tak, że postanowiłem że muszę tu wrócić. Ba, ledwo odnotowałem fakt, że moja wycieczka obejmowała fragment WHW - 154km trasy prowadzącej z Milngavie do Fort William.

Wszystko jednak zmieniło się po wycieczce do Laponii (o której jeśli nie mieliście okazji możecie przeczytać tu: jesiennie-za-kolem-podbiegunowym,1507,101051 ). Owszem, wróciłem zmęczony, spragniony prawdziwego jedzenia i porządnej kąpieli. Tak, nie przeżyłem duchowej odnowy. Jak najbardziej, po dziurki w nosie miałem długich godzin wędrówki i bolących pleców. Niezaprzeczalnie, kąpiele w górskich strumieniach nie są moją ulubioną czynnością. Ale jest coś takiego w przypadku pieszych wędrówek, że już po tygodniu wszelkie niewygody i trudy ulatują z pamięci, pozostają jednak wspomnienia pięknych krajobrazów i satysfakcja. Duuużo satysfakcji, że dało się radę. Na tyle dużo, że choć człowiek obiecywał sobie że tym razem to już tylko plaże - rozgląda się za kolejnym pieszym szlakiem do przejścia :)

I tak oto w tym roku przyszło mi spędzić Wielkanoc w szkockich górach :)
Image

Normalnie wspomniałbym być może o tej wędrówce gdzieś na forum w kilku zdaniach. Jednak ta wycieczka była dla mnie wyjątkowa z jednego względu. Wybrałem się na nią z Tatą. Osobą, która namiot widział ostatnio mając kilka lat będąc harcerzem. Który w górach był ostatnio kilkanaście lat temu, a z plecakiem nie wędrował nigdy. Który oprócz plecaka musiał dźwigać sporą ilość własnych zbędnych kilogramów. A mimo to - zdecydował się z synem pojechać wędrować po kilkanaście godzin dziennie :) Bo czasem trzeba wyjść ze swojej strefy komfortu - od razu nasze codzienne życie staje się piękniejsze ;)

CDN"Super sprawa z Twoją wycieczką do Laponii, jeśli będziesz kiedykolwiek szedł w drugą taką trasę chętnie z Tobą się wybiorę"

Kiedy Tata po raz pierwszy powiedział to zdanie stwierdziłem że to ot takie czcze gadanie. Na pewno nie raz słyszeliście od różnych znajomych: "Ale ekstra wycieczka, też tak bym chciał" a kiedy przyszło do kupowania biletów pojawiło się milion powodów czemu nie mogą akurat tym razem jechać. Szybko przestaliście proponować wspólne wycieczki, ograniczając się do grona sprawdzonych osób (o ile mieliście szczęście na nie natrafić), a na takie teksty grzecznie odpowiadać "Jasne, dam znać" po czym zapominać o całej sprawie. Gdy więc usłyszałem od Taty po raz drugi, trzeci itd że z chęcią by ze mną gdzieś na pieszą wędrówkę pojechał - byłem mile zaskoczony. Czas było więc wziąć się za planowanie :)

Sprawa nie była jednak taka prosta. Po pierwsze - Tata ma lęk wysokości. Góry - tak, duże ekspozycje - nie. Czyli np Tour du Mont Blanc odpada. Co jednak ważniejsze - Tata nie lata. Kropka. Żadne racjonalne (i nieracjonalne) argumenty nie są w stanie tego zmienić. Do tego stopnia, że choć mój Brat mieszka za Atlantykiem, nie jest w stanie go odwiedzić. Podobno lęk ten wziął się z obejrzenia na studiach ofiar katastrofy lotniczej w Lesie Kabackim. Od tamtej pory postanowił nigdy nie wsiąść do samolotu – i nigdy nie wsiadł. Nie mogłem więc się z Tatą wybrać do jednego z moich wymarzonych celów podróżniczych na Grenlandii - Arctic Circle Trail. Ogólnie Europa robi się całkiem duża gdy w podróż trzeba się wybrać samochodem. Zamiast 2-3h lotu - 2 dni jazdy :/ (nie mówiąc o wysokości kosztów) Skoro nie było jednak miejsca na żadne negocjacje - trzeba było działać z tym co się ma. Poszukiwałem więc trasy dość łatwej technicznie, bez dużych ekspozycji, dostępną niekoniecznie tylko w wakacje, możliwą do przejścia w ok tydzień (najlepiej z dojazdem). Wybór padł więc na WHW :) Optymalnym terminem okazała się Wielkanoc - jest już dość ciepło, nie ma jeszcze meszek, urlopu można wziąć jeden dzień mniej. Skoro więc wybraliśmy miejsce i czas - należało zacząć przygotowania na wszystkich frontach.

Po pierwsze - wybór optymalnej trasy dotarcia do Szkocji. Jako że chcieliśmy uniknąć regionu Calais ze względów bezpieczeństwa oraz chcieliśmy dotrzeć na miejsce w miarę wyspani i gotowi do natychmiastowego wyruszenia na szlak - wybór padł na nocny prom z Hook of Holland do Harwich. Co prawda spokojnie dojechalibyśmy do Holandii w ciągu jednego dnia, ale żeby choć w małym stopniu skorzystać z dobrodziejstw poruszania się autem wzdłuż całej Europy, trasę rozbiliśmy na dwie części, po drodze planując zwiedzanie. Jeśli chodzi o trening kondycyjny to trasa WHW nie jest trasą specjalnie wymagającą. Brak wysokich gór (maksymalnie 500m przewyższeń dziennie), trasa mająca 154,5km, po drodze nie najgorsza infrastruktura. Najczęściej WHW rozbijana jest na 5-7 dni wędrówki, co daje 20-30km do przejścia dziennie. Brzmi łatwo? Tata w ramach przygotowań uprawiał nordic walking. Po kilku tygodniach doszedł do takiej formy że kilka razy w tygodniu przechodził trasy po ok 20km. Zajmowało mu to po kilka h. W związku z tym dziwiło go dlaczego mam zamiar iść WHW aż 6 dni i co my będziemy tam właściwie robić przez resztę dnia jeśli dzienną marszrutę pokonamy do południa ;) Cóż, ja tam swoje wiedziałem :) Jest bowiem pewna drobna różnica w rekreacyjnym chodzeniu a pokonywaniu tras długodystansowych. Jest nią plecak. Każdy gram więcej, gdy nosi się naście kilo na plecach przez kilka godzin, ma ogromną różnicę. Każde pokonane kilkanaście metrów wzniesienia to spory wysiłek. Ja więc nie mając tyle czasu treningi ograniczyłem do stepu oraz okazjonalnych biegów.

Wreszcie najważniejsze. Ekwipunek. Na szczęście swój miałem niemal całkowicie skompletowany po poprzedniej wycieczce. Tata natomiast musiał wyposażać się prawie od zera. Nauczony moim skromnym doświadczeniem starałem się służyć dobrymi radami. Nic to. Każdy uczy się na własnych błędach ;) Nie chcę powiedzieć, że Tata źle się przygotował. Przygotował się aż za dobrze. Chciał być gotowy na każdą okazję. Choć z początku podchodził sceptycznie do odzieży technicznej („takie cienkie na pewno nie może być ciepłe”), szybko przeszedł do fazy zachwytu nowymi technologiami :) Najlżejsze materiały nie są jednak po to używane by można było wziąć więcej innych rzeczy ze sobą. Tata powerbanki wziął ze sobą 2 - zapasu prądu nigdy za wiele, nie chcemy przecież zostać odcięci od możliwości komunikacji. Kiedy ja na wycieczkę zabierałem hotelową szczoteczkę przeciętą na pół by zaoszczędzić parę gramów - Tata chciał wziąć ze sobą elektryczną szczoteczkę. Z zapasowymi akumulatorami ;) (na szczęście dla jego pleców uległ mojej perswazji) Kiedy ja brałem mikro pojemniczek z żelem - Tata wziął ze sobą zestaw hipoalergicznych dermakosmetyków dla skóry wrażliwej. Plus na wszelki wypadek osobno nawilżane chusteczki. W końcu ma dobry plecak i taki ciężar to tyle co nic... Tak przynajmniej mu się wtedy wydawało. Byliśmy więc gotowi wyruszyć w drogę.

Pierwszy przystanek – Brunszwik.
Image
Image
Wybór został podyktowany kwestiami czysto praktycznymi. Szukałem miejsca znajdującego się mniej więcej w połowie drogi do przystani promowej, niezbyt daleko od autostrady, najlepiej z hotelem z sieci Accor (w której zgromadziłem sporo punktów). Nocleg okazał się doskonały, podobnie jak hotelowa restauracja. Poranne zwiedzanie miasteczka zaś.. hm, pouczające?

Wielka Sobota. Napotkaliśmy:
- pałac książęcy zamieniony w centrum handlowe
- paradę homoseksualistów na rowerach
- zatłoczony rynek tuż przy katedrze
- całkowicie pustą katedrę
W takich momentach zastanawiam się gdzie podziały się chrześcijańskie korzenie Europy..

Miasteczko okazało się niezbyt urodziwe, nie mające też za wiele atrakcji turystycznych do zaoferowania.
Image
Image
Image
Image
Jedyne co mi się w nim podobało to koncepcja powrotu do pierwotnej funkcji rynku. Rynki były przecież kiedyś ni mniej ni więcej bazarami. Zamiast wymuskanego pustego placu – miejsca tętniące życiem.
Image

Ciekawy pomysł, nie dodający jednak powodów turystom do odwiedzenia Dolnej Saksonii.

To był jednak tylko krótki przystanek podyktowany względami praktycznymi. Na prawdziwy cel zwiedzania dojazdowego wybraliśmy Delft – i tu już się nie zawiedliśmy.

CDNChcecie zobaczyć słynne holenderskie kanały? Jeśli obawiacie się o swoje bezpieczeństwo w zachodnioeuropejskich stolicach albo po prostu nie lubicie tłumów - odpuście Amsterdam i jedźcie do Delft! Znajdziecie w tym mieście wszystko czego może być Wam potrzeba - kanały, rowery, zabytkowe budynki, a nawet jeden wiatrak! Wszystko w nieśpiesznej, leniwej atmosferze małego miasteczka. Zamiast się rozwodzić nad zaletami Delft, zapraszam do obejrzenia zdjęć ;)

Jako że wjazd do centrum nie wydawał nam się rozsądnym pomysłem, parkujemy auto na przed Ikea, usytuowaną tuż przy autostradzie, w spacerowej odległości od głównych atrakcji miasteczka. Już na wstępie wita nas przepiękna brama z zwodzonym mostem, a za nią wąskie kanały pośród zacienionych drzewami uliczek.
Image
Image
Dalej jest jednak tylko lepiej. Rynek z przepięknym ratuszem, katedra, no i słynne rowery.
Image
Image
Image
Wszystko nad uroczymi kanałami, w otoczeniu równie czarujących kamienic.
Image
Image
Image
Podczas naszej nieśpiesznej przechadzki nie mogło zabraknąć wiatraku Molen de Roos.
Image
Jednak wędrówka od zabytku do zabytku ma tyle samo sensu co po prostu zabłądzenie wśród wszechobecnych kanałów.
Image
Image
Image
Czas płynie nam szybko. Żałujemy że spędziliśmy cały ranek w Brunszwiku, więcej moglibyśmy obejrzeć w Delft. Trudno, mimo wszystko jest to jedynie krótki przystanek. Czas kontynuować naszą podróż w kierunku Szkocji.

Jedziemy więc na prom który zabierze nas do Anglii. Wybór padł na linię Stena Line, a był podyktowany głównie oszczędnością czasu i pieniędzy. Czasu, bo całą trasę pokonamy nocą i z rana będziemy mogli od razu ruszyć dalej do Szkocji. Pieniędzy, bo kto nie lata samolotem szybko przekona się jak absurdalnie wysokie są ceny promów do UK. Przewoźnik ten był najmniej drenujący z pośród konkurencji, ale przyjemnym pozbycie się takiej ilości pieniędzy bym nie nazwał ;)
Sama procedura zaokrętowania jest dość prosta. Nie wysiadając z auta okazujemy paszport, wydawany jest nam bilet będący jednocześnie kluczem do kabiny, po czym przejeżdżając przez punkt kontrolny wjeżdżamy na pokład samochodowy. Stamtąd kilka pięter do góry do części mieszkalnej. Kajuta jest mikroskopijna, ale w zupełności wystarcza na przespanie się i wzięcie prysznicu.
Image
Wielkość jej ma chyba zachęcić nas do odwiedzenia publicznej przestrzeni z barami, restauracjami, sklepami czy automatami do gry. My decydujemy się jedynie na fish&chips (naprawdę niezłe) oraz podziwianie zachodu słońca z tasu pokładowego.
Image
Nie wiem jak Tata, ale ja się już niecierpliwię. Tak blisko, a tak daleko - następnego dnia czeka nas jeszcze prawie 700km do przejechania. A z samochodu - wprost na szlak. Ku przygodzie.O samej drodze dojazdowej po UK mogę napisać tylko tyle że jeśli nigdy nie jeździliście w ruchu lewostronnym to nie ma się czego obawiać. Człowiek przestawia się szybciej niż by się spodziewał. Dlatego mimo towarzyszącego nam przez większość drogi oberwania chmury nim się obejrzymy dojeżdżamy do Milngavie. Przed przyjazdem czytałem że najbezpieczniej zostawić samochód na parkingu przed dworcem, a dodatkowo poinformować w znajdującym się naprzeciw komisariacie że zostawia się auto na kilka dni. Cóż - po komisariacie na miejscu nie ma śladu, natomiast parking jest duży, monitorowany i całkowicie darmowy. Więcej nam nie potrzeba. Nawet ulewa traci nieco na sile. Przebieramy się z ubrań dojazdowych w techniczną odzież na szlak, robimy ostatnie przepakowanie plecaków, zakładamy buty trekingowe. I wreszcie stało się - zarzucamy plecaki na plecy. Od tego momentu w zasadzie nie było już odwrotu. Tylko co poniektórzy jeszcze tego nie wiedzieli ;) Początek szlaku znajduje się na miejskim deptaku, zaznaczony obeliskiem. Pamiątkowa fotka.. i ruszamy.
Image
Pierwsza część szlaku prowadzi przez miejski park, by następnie pośród wiejskich krajobrazów doprowadzić nas do Parku Narodowego Loch Lamond, a dokładnie do miejscowości Drymen. Liczy sobie 19km, ale wiedzie łatwą i szeroką ścieżką.
Image
Image
Choć niektórzy twierdzą iż jest to najnudniejsza część szlaku (wiedzie po terenie nizinnym, z dala od obszarów chronionych, w stosunkowo gęsto zaludnionej okolicy), osobiście uważam iż stanowi świetną rozgrzewkę przed właściwą trasą. Dodatkowo ma jeden niepodważalny atut - przebiega tuż przy znanej w regionie destylarni whisky Glengoyne. Warto wybrać się na zwiedzanie połączone z degustacją. Na sam zakup trunków może nas nie stać ;) (sprawdźcie na stronie internetowej z ciekawości ile kosztuje ich najdroższy 35 letni Single Malt :D ). My niestety jako że wyruszyliśmy wędrować dobrze po 15nastej na degustację się już nie załapaliśmy..
Image
Po drodze oczywiście napotkamy trochę wzgórz, trochę jezior, no i tradycyjną białą wiejską zabudowę.
Image
Ze zwierzyny - wszędobylskie owce.
Image
No i oczywiście barany.
Image
Początkowo Tata idzie szybko, wręcz to ja za nim idę z tyłu. Z każdym kilometrem jednak kilogramy w plecaku dają o sobie znać. Nie wiedząc jeszcze jak podzielić siły zużywa ich zbyt wiele na narzucenie szybkiego tempa. Pod koniec zamiast nonszalanckiego spaceru ma do czynienia z walką z każdym krokiem.
Image
Mimo że zakładałem nocleg w lesie Garadbhan znajdującym się za Drymen jesteśmy zmuszeni rozbić namiot wcześniej, mniej więcej tu 56.066380, -4.438650 (co z perspektywy czasu okazuje się znakomitym wyborem, w lesie tak dobrego miejsca na namiot by nie było - tu znajdujemy trawę, płaski teren, blisko płynącą rzeczkę). Jak się szybko Tata przekonuje - gdy człowiek jest padnięty (jakby nie było, przeszliśmy prawie 20km) nie myśli za wiele o wieczornej higienie (mimo że przed wyprawą twierdził iż niemożliwe jest nie umycie się po całym dniu wędrówki), tylko marzy by zanurzyć się w śpiworze. I tu pojawia się problem gdyż Tata.. nie mieści się w swoim świeżo zakupionym śpiworze :lol: Cóż, wybierał go biorąc pod uwagę wzrost, natomiast są też inne istotne wymiary ;) Na szczęście mój okazuje się szerszy, na czas wędrówki zamieniamy się więc śpiworami. Kolejny problem spowodowany jest tym iż Tata nie ma siły nic wieczorem zjeść (a przynajmniej tak mi się wydaje). Ledwo przełyka parę kęsów. Zasnąć długo nie może, gdyż samopompująca się mata nie jest typem łóżka do którego przywykł. Wierci się więc na prawo i lewo twierdząc że to namiot jest za mały :) (namiot w którym mieściliśmy się razem z @Roku i @mashacra w trójkę zdobywając Język Trolla ;) ) Oj, łatwo nie będzie..

Z serdecznymi pozdrowieniami z okazji Dnia Ojca :)
CDNRano wyruszamy.. wróć. Jakie rano. Zanim powitamy poranek czeka mnie prawie że nieprzespana noc. Okazuje się że Tata chrapie. Bardzo chrapie. Do tego niezwyczajny do nocowania w namiocie ciągle się wierci na macie. Nie sprzyja to zasypianiu. Z powyższymi bym jeszcze sobie jakoś poradził (generalnie nie narzekam na problemy z zasypianiem, mogę spać w prawie każdych warunkach), ale do tego dochodzą jeszcze bezdechy. Próbując zasnąć zauważam że Tata cierpi na obturacyjny bezdech podczas snu - w pewnym momencie przestaje oddychać na kilkadziesiąt sekund by później z gwałtownym sapnięciem nabrać powietrza. Choć wiem że choroba ta groźna jest w swych odległych skutkach a nie z powodu realnej możliwości uduszenia się - odczuwam silny dyskomfort psychiczny i zamiast smacznie spać zamartwiam się o Tatę.
Gdy więc rano się budzimy oboje nie jesteśmy w najlepszej formie. Tata narzeka na bolesne skurcze mięśni. Ba, narzeka - nie może się ruszyć. Dolegliwości są na tyle nasilone że muszę sięgnąć do wyprawowej apteczki po miorelaksanty i środki przeciwbólowe. Do tego wszystkiego szkocki poranek wita nas chłodem i chmurami. Idealne warunki by wykąpać się w płynącym obok strumieniu :P Z strumienia nabieramy również wody na nasze śniadanie mistrzów - kaszę manną z mlekiem w proszku z suszonymi owocami i orzechami. Szybko okazuje się że śniadania na słodko nie lubiane są tylko przez jednego z nas ;) Jednak mimo powyższych przeciwności losu w końcu udaje nam się doprowadzić do porządku, najeść i zwinąć obóz. Możemy wyruszać dalej.

Tego dnia trasa na początek powiodła nas w znane mi już rejony wzgórza Conic Hill. Jest równie ładnie jak zapamiętałem - choć chyba nawet jeszcze więcej osób niż poprzednim razem. Oczywiście mowa o dziennych wycieczkowiczach. Region ten położony jest na tyle blisko Glasgow i posiada na tyle dobre połączenia drogowe że w pogodne dni przyciąga tłumy spragnione przyrody. Mimo to widoków starczy dla wszystkich.
Image
Image
Image
By cieszyć się tymi widokami trzeba najpierw jednak podejść 350m pod górę. W normalnych warunkach - bułka z masłem. Z plecakiem - cóż, można się zmęczyć. Gdy ja idę porobić kilka zdjęć z samego szczytu (szlak przebiega nieco poniżej wierzchołka wzgórza) - Tata łapie chwilę odpoczynku ;)
Image
Image
Jako że w byłem już w tych regionach proponuję alternatywną trasę zejścia - nie do samego Balmaha, a nieco dalej na północ. W końcu na maps.me zaznaczona jest jakaś ścieżka i nawet tym razem nie wygląda jak na Seszelach jakby ktoś ją od linijki poprowadził, może więc nie wyprowadzi nas w pole?
Image
W pole co prawda nas nie wyprowadziła, wyprowadziła nas za to na bagniska ;) Idę pierwszy, gdy więc utykam do połowy łydki w błocie zalecam Tacie wybranie się innym szlakiem niż ja. Efekt tego jest taki że Tata utyka w błocie po kolana :D
Image
Gdy w końcu dochodzimy do jeziora Loch Lamond wzdłuż którego będziemy kierować się na północ - zaczynamy od wyczyszczenia ubrań i butów w jeziorze. Wychodzi słoneczko, można więc je trochę przesuszyć. I choć wydaje nam się że najgorsze trudy dnia dzisiejszego za nami - w końcu pokonaliśmy jedyne prawdziwe przewyższenie na dzisiejszej trasie - to do miejsca noclegowego zostało nam jeszcze sporo kilometrów do przejścia. Wszystko przez obowiązujący na terenie od Balmaha do Rowardennan zakaz biwakowania. Na całe szczęście kolejne kilometry mijamy wśród sielankowych widoków.
Image
Image
Image
Choć Tata w międzyczasie trochę marudzi (co jakiś czas mówi że może zostanie, a resztę trasy pokonam sam) - dzielnie sobie radzi. Według krokomierza przeszliśmy 27km. Martwi mnie jedynie że niewiele je - mówi że jest zbyt zmęczony by jeść. Jaki był prawdziwy powód - dowiem się dopiero następnego dnia.

CDNTrzeci dzień trasy niewiele brakowało a okazałby się ostatnim dniem naszej wyprawy. Ranek nie zapowiadał jeszcze dużych kłopotów. Znów co prawda wstajemy jak dnia poprzedniego - ja nieco niewyspany, a Tata cały obolały i sztywny od bolesnych skurczy (leki były kontynuowane już do końca wyprawy). Ale nic to, dziś w końcu wkraczamy w odludne rejony, dodatkowo czeka nas cały dzień trasy wzdłuż jeziora, powinno być łatwo. No cóż :)
Image
Trasa co prawda biegnie wzdłuż jeziora, ale można by ją opisać w skrócie powtarzając dwa słowa w koło: "dół" oraz "góra". Opis ten można by jeszcze uzupełnić używając nieco bardziej poetyckiej nazwy wymyślonej przez mojego Tatę - "błoto, kamienie, korzenie". I choć malowniczości nie można jej z pewnością odmówić, to w przypadku wędrówki z ciężkim plecakiem szybko potrafi zbrzydnąć. Zwłaszcza jeśli niesie się trochę zbędnych własnych kilogramów. Lub spakowało się za dużo niepotrzebnych rzeczy.
Image
Image
Image
Dla mnie był to dość wymagający odcinek. Dla Taty - morderczy. Morale drastycznie spadają, zaczynają się rozmowy o dezercji. Że to nie ma sensu. Że i tak się nie uda przejść. Że bądźmy realistami, najlepiej będzie jeśli dalej pójdę sam. Rzeczywiście tempo mamy nie najlepsze, swoją argumentację staram się więc oprzeć na fakcie że idąc wolniej też przejdziemy tylko będziemy musieli iść po kilkanaście godzin dziennie. Nawet dla mnie nie brzmi to zbyt dobrze. Proponuję że wezmę część bagażu Taty, na co niechętnie w końcu przystaje. Ale wciąż ma problemy. Dodatkowo nie chce nic jeść. W końcu uniesiony atmosferą narzekania przyznaje się że dawno nie jadł tak obrzydliwego jedzenia jak to które przygotowałem na naszą wyprawę :D Nie powiem, nie były to potrawy najwyższych lotów, miały być lekkie, kaloryczne i sycące, a na pewno nie umywały się w żaden sposób do obiadów które na co dzień gotuje moja Mama. Ale żeby aż woleć chodzić głodnym niż jeść je? ;) Podobno po moich obiadach mdli Tatę przez kilka godzin :P Dobrze że choć widoki wokół nas są piękne. Ponadto na szlaku jesteśmy praktycznie sami.
Image
Image
Image
Nie będę długo rozwodził się nad tym dniem, ale z pewnością odcinek z Rowerdennan do Invernan okazał się dla nas najtrudniejszym z wszystkich dni. "Tylko" 28km (choć z mapy miało być ich 23), ale sprawił że Tata niemal zrezygnował z przejścia szlaku. Na szczęście po kimś odziedziczyłem zawziętość. Choć kolejnego dnia Tata wstaje wkurzony - zaciska zęby i idzie dalej.
Image
CDN

PS Na trasie tego dnia mijaliśmy jaskinię w której podobno ukrywał się Rob Roy, słynny szkocki rozbójnik. Być może to prawda, do jaskini dość ciężko się dostać, wygląda zaś tak nie imponująco że mogła być spokojnie przeoczona podczas poszukiwań banity.Dziękuje wszystkim za miłe słowa. Zgodnie z życzeniami - w tym odcinku więcej zdjęć. A więc zaczynamy 4 dzień wędrówki!


Rano Tata decyduje się na pierwszą prawdziwą kąpiel na szlaku (do tej pory było to raczej chlapanie się w strumieniach). Raz że okoliczności przyrody są dogodne - rozbiliśmy się tuż przy sporej rzeczce Falloch, a dwa - jest mu już wszystko jedno. Tym samym zalicza kolejną sprawność wytrawnego wędrowca - kąpiel w lodowatym strumieniu gdy na zewnątrz jest 5 stopni i siąpi mżawka :) Zanim wyruszymy na szlak robimy kolejne przepakowanie - biorę następną porcję zapasów do swojego plecaka. Co prawda mój plecak przez to robi się naprawdę ciężki, ale jednocześnie wiem że inaczej moglibyśmy nie dać rady przejść szlaku. Tym samym nasze role się odwracają. Gdy wyruszamy - Tata w końcu idzie raźnie przodem, ja zaś sapiąc wlokę się za nim z tyłu. Szczególnie, że pierwszą część szlaku swobodnie można by tym razem nazwać "g*wno, błoto, kamienie".. Nic dziwnego - wzdłuż trasy pasą się liczne owce oraz krowy. Z pewnością nadają one uroku mijanym krajobrazom, lecz podłoże nie robi się dzięki nim lepsze ;)
Image

Dodaj Komentarz

Komentarze (12)

thokey 9 czerwca 2017 23:43 Odpowiedz
Czekam z niecierpliwością na relację!
stasiek-t 12 czerwca 2017 21:29 Odpowiedz
Washington napisał: Poranne zwiedzanie miasteczka zaś.. hm, pouczające?Wielka Sobota. Napotkaliśmy:...- zatłoczony rynek tuż przy katedrze- całkowicie pustą katedręW takich momentach zastanawiam się gdzie podziały się chrześcijańskie korzenie Europy..Nie negując zeświecczenia Europy, a zachodniej w szczególności, chciałbym zauważyć, że katedra jest luterańska, a więc nie ma co oczekiwać znanych nam z wielkiej soboty katolickich/tradycyjnych obrzędów np. święcenia potraw.Pozwolę sobie zacytować ze strony:http://ekumenizm.wiara.pl/doc/477928.Wi ... uteranskimks. Jana Gross, Przewodniczącego Śląskiego Oddziału Polskiej Rady Ekumenicznej:Wielka Sobota w Kościele Ewangelicko-Luterańskim (A.W.) jest dniem ciszy i rozpamiętywania tego co stało się w Wielki Piątek. Jeśli to nie jest podyktowane naglą potrzebą (Domy Opieki, szpitale, wezwania do chorych i umierających) nie sprawuje się Sakramentu Ołtarza (uroczyście był sprawowany w Wielki Czwartek i w Wielki Piątek). Pozdrawiam ze Sląska Cieszyńskiego :)
kumkwat-kwiat 30 czerwca 2017 23:51 Odpowiedz
Kiedy ciąg dalszy? Zapowiada się świetnie!
becek 5 lipca 2017 23:31 Odpowiedz
ej tak się nie robi, jak teraz zasnąć?dawaj do końca!
friend 6 lipca 2017 11:34 Odpowiedz
@Washington super wyprawa.Wzorowa.Już 2xspotkałem takich synów,którzy zabrali Rodziców w swoje ulubione miejsce.Mam nadzieję,że moi,w przyszłości, również nas/mnie zabiorą na podobną przygodę.
ryglu 6 lipca 2017 13:21 Odpowiedz
Czytam i się uśmiecham, bo podobne przeżycia ze swoją mamą miałem w tym toku w Rzymie (wiem to nie to samo co namiot w górach Szkocji), gdzie jej chrapanie pozwalało mi jedynie na 2-3h snu każdej nocy. Ale też dzielnie mimo bolących nóg, zmęczenia, lekkiego przeziębienia, niewielkiej gorączki i braku ciepłej herbaty 10x w ciągu dnia dawała radę i wróciła prze szczęśliwa. Czekam na ciąg dalszy bo zapowiada się wybornie :)
ananas 8 lipca 2017 21:13 Odpowiedz
Muszę przyznać, że z niecierpliwością czeka się na następny odcinek- piękne okolice, nie ma przesytu treści, który czasem skutecznie zniechęca mnie do czytania relacji, świetne foty (mogłoby być ich więcej). Aż się prosi, żeby te posty zamieszczać nieco częściej ;) Co mnie dodatkowo urzeka to widoczny szacunek do rodzica :)
jsp 8 lipca 2017 22:08 Odpowiedz
Świetna relacja, fajnie czyta się zmagania Taty ze szlakiem i Twoimi obiadami ;). Do tego rewelacyjne zdjęcia, choć tak jak pisze @ananas, mogłoby być ich więcej. Czekam na kolejną część.Od siebie dodam, że przy Loch Lomond znajdują się dwie chatki (bothy). Jedna (Rowchoish) znajduje się na odcinku Rowardennan - Inversnaid, a druga (Doune) na odcinku Inversnaid - Inverarnan. Oferują one bardzo podstawowy, darmowy nocleg pod dachem. Nawet przyjemna odmiana od spania w namiocie.
ananas 20 lipca 2017 10:24 Odpowiedz
Jak zwykle w przypadku Twoich relacji żałuję, że się już skończyła- chyba robisz za krótkie trasy ;) Gratuluję świetnej wyprawy, relacji z tatą, pięknych zdjęć i kolejnych niezapomnianych wspomnień. Autentycznie podziwiam i troszkę zazdroszczę rodzica, który ma chęć (bo- jak się okazuje- siły drzemią w każdym) wyjść z domu, sprzed tv, wyjechać z miejsca zamieszkania, opuścić tę strefę komfortu, o której piszesz. I, choć dostał trochę po kuprze, jeszcze ma ochotę na więcej- czad!Życzę Ci w krótkim czasie kolejnej wyprawy, bo leży to również w naszym- czytelników interesie ;)PS. Pozdrowienia dla taty!
kapella 23 lipca 2017 15:43 Odpowiedz
Absolutnie imponujące! Wspaniała relacja, świetne zdjęcia, podziwiam i zazdroszczę. Gratuluję wytrwałości i determinacji, by mimo niesprzyjających warunków pogodowych i innych przeciwności przejść całą trasę. Pozdrawiam :)
irekzzzzz 29 września 2017 14:26 Odpowiedz
Byłem w Glasgow w 2006, 2007 i 2012 r. za każdym razem na tym pomniku był pachołek drogowy. Jedyne co się zmieniło to to, że teraz koń też ma swój pachołek!Pozdrawiam, wycieczka super
mcaga 3 października 2017 09:22 Odpowiedz
Piękne zdjęcia, uwielbiam takie krajobrazy. Gratulacje dla taty. My regularnie jeździmy pod namiot, ale moich rodziców wołami by tam nie zaciągnął. A szkoda.