Ta relacja z lataniem będzie miała niewiele wspólnego, dokładnie jedną rzecz – z Warszawy z bagażem podręcznym pod koniec lipca poleciałem za 89zł do Bourgas w Bułgarii. Dalej przez miesiąc było tylko stopowanie
:) Myślę że jednak warto ją zamieścić by pokazać że tanio da się podróżować z każdym budżetem.
Pomysł wyprawy nie był oryginalny – tak jak wiele osób przede mną postanowiłem zrobić objazdówkę po Bałkanach (gdzie bywałem już wcześniej, w Chorwacji i dwukrotnie w Bułgarii, nigdy jednak na dłużej i nie odwiedzając mniej turystycznych rejonów czy krajów). Jako że poprzednie kilka miesięcy intensywnie podróżowałem, pieniędzy nie zostało wiele, stąd decyzja na najtańsze z możliwych podróżowanie – na stopa. Koszty noclegi też nie należą do najmniejszych, szczególnie w takich krajach jak Czarnogóra czy Chorwacja, drugą decyzją było więc wzięcie namiotu i śpiwora. W Bułgarii czekała na mnie moja druga połówka (zakończyła odbywanie tam wakacyjnych praktyk na studia) – było to więc naturalne miejsce startu naszej przygody. Zaczynajmy!
PS Zdjęcia nie są rewelacyjnej jakości, robione były kompaktem, mam nadzieję że tekst będzie ciekawszą częścią relacji
Część 1 – Bułgaria – na rozgrzewkę
Ten kraj dla większości nie wymaga przedstawiania. Od dawna kojarzy się z ciepłym choć niezbyt przejrzystym morzem, dużą ilością słońca i niewygórowanymi cenami (w tym niezłego piwa, i bardzo smacznego choć nieco ciężkawego jedzenia) – słowem dobre miejsce na tanie wakacje. W mojej subiektywnej opinii nie ma tam jednak zbyt wiele miejsc wartych zwiedzania.. Bułgaria to dobre miejsce by odpocząć ale jest tam zwyczajnie nudno
;) Nic więc dziwnego że postanowiliśmy za długo tu nie zwlekać, poplażować kilka dni tu i ówdzie i wzdłuż morza przemieścić się szybko do Rumunii. Noclegi też wybieraliśmy nie pod chmurką by przez te kilka dni mentalnie przygotować się na miesiąc niewygody
;) nie mieliśmy tu żadnych przygód, ale kilka słów napiszę i tak.
Zaczęliśmy od plaży w Kraymorie – spokojnego kawałku pisaku, obok zatłoczonego Bourgas. Odwiedziliśmy też znajdujący się w pobliżu Sozopol – znajduje się w nim interesująca starówka a za nią dużo ciekawsze w naszym odczuciu panoramicznie usytuowane skały – dobre miejsce na opadanie i kąpiel Ogólne wrażenie – dobre na krótki przystanek po drodze, jednak jeśli chce ktoś obejrzeć naprawdę ładną starówkę to recepta jest tylko jedna – Neseber Sztuki nowoczesnej tam też nie brakuje
;) Neseber (stare miasto) znajduje się na wyspie obok chyba najbardziej znanego i turystycznego kurortu – Słonecznego Brzegu - który oczywiście ominęliśmy szeerokim łukiem;) wolimy zdecydowanie cichsze i spokojniejsze miejsca - na koniec więc zadekowaliśmy się na kilka dni w malutkiej wiosce w Shkorpilovtsi u znajomych. Gdy myślicie o Bułgarii zapewne nie macie przed oczami takich plaż – a jednak, są one tam, trzeba tylko poszukać Trochę plażowania (wraz z zajadaniem się frytkami z syrem), trochę nurkowania (search and recovery w miejscu zatonięcia kutra – w nagrodę piękna kotwica rybacka do ogródka dla naszych gospodarzy
:) ) i duuużo przepysznej kuchni od gospodyni – z moją ulubioną czuszka bjurek na pierwszym miejscu i własnoręcznie zebranymi z skał mulami ugotowanymi w winie do kolacji... eh:) fajnie fajnie, ale czas wreszcie coś pozwiedzać i wyruszyć na prawdziwą Przygodę przez wielkie P – omijając Varnę (w której zresztą za dużo ciekawych miejsc nie ma) jedziemy wprost do Rumunii.
Mimo że w tej części podróży nie przydarzyły nam się żadne stopowe przygody, kilka słów o samych warunkach stopowania – nie jest to kraj idealny do tego, Bułgarzy raczej są gburowaci i nieufni, dwa razy czekaliśmy po kilka godzin. No ale stopując musimy być na to przygotowani. Jest też bezpiecznie, nikt nie zaczepiał nas, nie zaobserwowaliśmy też pijanych kierowców (co np w Gruzji i Armenii jest nagminne). Granicę Bułgarsko-Rumuńską przekraczamy tirem..
Część 2 – Rumunia – na dobry początek
..i od razu znajdujemy nocleg w magazynie na zajezdni tirów przed Konstancą. Miły kierowca dodatkowo zamawia nam pizzę na kolację
:) Co najlepsze – jest nawet łóżko
;) Nasz pierwszy prawdziwy cel – zobaczyć deltę Dunaju, wpisaną na światową listę dziedzictwa UNESCO. W tym celu sprawnie łapiemy stopa do Tulcea, skąd promem płyniemy do Suliny Powiedzmy sobie szczerze, nie jest to satysfakcjonujący sposób eksploracji tego oryginalnego (na skalę europejską) biotopu. Płyniemy głównym nurtem, kiedy prawdziwa przyroda czeka w sieci wąskich kanalików (szczególnie pasjonaci ornitologii byli by zachwycenie). Niemniej można zaobserwować ciekawe obrazki – należy pamiętać że znajdujemy się na obszarze całkowicie odciętym od transportu lądowego. Dlatego mieszkańcy malutkich wiosek są uzależnieni od kolejnych dostaw towarów z promu. Sama Sulina jest małym miasteczkiem w którym obowiązkowym punktem jest plaża oddalona o kilka 2km od centrum miasta. Śmiejemy się z rumuńskiej myśli technicznej dotyczącej chodników
;) Jak się jednak przekonamy w najbliższych dniach, bieda tego kraju została dawno w przeszłości, zaś wszystkie polskie stereotypy nie dotyczą Rumunów (którzy uważają się za dumnych kontynuatorów imperium rzymskiego) lecz Cyganów, przed którymi niejednokrotnie ostrzegają nas sami Rumuni. Wracając jednak do plaży - tu można poznać czemu morze czarne nazywa się tak a nie inaczej Jest to spowodowane oczywiście dużą ilością materiału rzecznego wpadającego co dzień do morza. Woda nie jest brudna, jest, hmm, mulista? Ciekawe wrażenie, ale nie przekonuje nas do dłuższego plażowania. Rozbijamy namiot w okolicznych krzakach z postanowieniem podróży dalej kolejnego dnia. A kolejnego dnia ruszamy do Bukaresztu. Prom z powrotem i możemy łapać stopa. Przy wyjeździe z Tulczy (jak brzmi polska nazwa tego miasta) niestety amatorów na ten środek transportu sporo, wszyscy zdają się brać udział w konkurencji "kto pierwszy do zatrzymanego samochodu ten lepszy". Postanawiamy podejść kilka km za miasto i łapać z pustej drogi – nie musimy, już po kilkuset metrach zatrzymuje się samochód. Szybko docieramy do stolicy, uczynny kierowca wysadza nas pod samym pałacem parlamentu. Ten budynek jest monstrualny! Nic dziwnego – został wpisany do księgi rekordów jako największy budynek cywilny na świecie! Tą budowlę zawdzięczamy niesławnemu Nicolae Ceaușescu, który był również odpowiedzialny za wyburzenie całego historycznego centrum miasta, co pozwoliło stawiać socrealistyczne budowle według jego planów. Jednak nie można powiedzieć że całość jest brzydka. Robi raczej.. niesamowite wrażenie, miejsce jest na pewno unikalne (ps odradzamy muzeum sztuki nowoczesnej znajdujące się w środku pałacu – to nie centrum Pompidou, laików jak my znudzi śmiertelnie) Dodatkowo mało kto kojarzy Bukareszt z urokliwych i klimatycznych wąskich uliczek pełnych kawiarni – wszystkie je znajdziemy w dzielnicy Lipscani – naprawdę, bliżej rumuńskiej stolicy do Paryża niż do Warszawy:P Tym razem śpimy w hostelu, do rozbijania namiotami po parkach w miastach jeszcze nie dojrzeliśmy (czas na to przyjdzie w Dubrovniku
;) ). Następnego dnia udajemy się do oryginalnego zamku Drakuli – zamku Poenari (a raczej tego który wydaje nam się najbardziej autentyczny, jest ich kilka
:P ale w przeciwieństwie do np bardziej znanego Bran nasz ma rzeczywisty związek historyczny z Vladem Palownikiem – była to jedna z jego głównych fortec). Wydostanie z dużego miasta zwykle stanowi problem, ale komunikacją miejską wyjeżdżamy na obrzeża przy wylotówce i bez większych problemów łapiemy transport – parę z Polski;) Jak nam się przyznają zatrzymali się tylko dlatego że zobaczyli że jesteśmy z Polski (miałem koszulkę z polskim napisem). Jadą w to samo miejsce, super. Nie jest to daleka droga, zdążamy jeszcze tego samego dnia, jest i czas wspiąć się na górę z ruinami Poenari Od samych ruin ciekawsze są widoki z góry;) U dołu płynie strumień i jest polanka – idealne miejsce na rozbicie namiotu:) Spotykamy grupę polaków na wycieczce objazdowej na motorach – po krótkiej rozmowie są w szoku że nie wiemy nic o transalpinie i mówią że nasza wizyta w tym kraju nie będzie pełna bez przejechania się tą drogą. Nic dziwnego że w naszym przewodniku nic o niej nie ma – otwarto ją w 2010 roku, a interesująca jest dlatego że jest najwyżej położoną drogą w Rumunii, osiąga w jednym miejscu wysokość 2145m.n.p.m. Jesteśmy otwarci na sugestie, a nasze plany są bardzo mobilne – jasne że tam się wybierzemy
;) Niestety, ta noc nie jest za spokojna – to że polanka jest idealna wiedzą też inni – przez całą noc słuchamy rumuńskiego disco
;) Następnego dnia nieco umęczeni łapiemy okazję do Monastyru w Horezu – kolejny punkt z listy UNESCO – jest ładnie i spokojnie, ale spodziewaliśmy się nieco więcej. Kolejny punkt – transalpina. Czekamy na okazję gdy podjeżdża radiowóz. Oho, czyżby pierwsze kłopoty? Policjant wypytuje się co robimy i gdzie jedziemy, po czym stwierdza że tam mało kto jeździ z tego miejsca, podwiezie nas w lepsze;) Takie władze lubimy, dziękujemy. W lepszym miejscu nadal nic nie możemy złapać, czyżby w głuszy wśród gór ludzie byli bardziej nieufni? W końcu zatrzymuje się.. betoniarka
:D Takim pojazdem jeszcze nie jechaliśmy (choć zdarzały się najróżniejsze, od luksusowych aut, przez paki dostawczaków wśród transportu luster) – jasne że skorzystamy! Niestety robi się ciemno, za wiele nie widzimy, wysiadamy więc w najwyższym punkcie, rozbijamy namiot, nie mając pojęcia co przywita nas rano. A rano wokół nas rozciągał się taki krajobraz! Znów mamy kłopoty z łapaniem, rzeczywiście im dalej od cywilizacji tym ludzie ostrożniejsi, ale znajdują się w końcu tacy (rodzina z dziećmi) dla których nie wyglądamy zbyt podejrzanie. Za dnia jazda duużo ciekawsza można też spotkać różnych gości na drodze Dalszych planów na Rumunię nie mamy, wiemy jednak że chętnie wrócimy tu w góry na treking. Na razie jednak kierujemy się do granicy z Serbią. Docieramy do Targu Jiu, gdzie przeżywamy dziwną sytuację;) Łapiemy stopa przez jakiś 15min, nic się nie zatrzymuje (nie martwi to nas, to jeszcze nie jest długo) – cały czas w pobliskim domu facet krząta się na podwórku. W końcu pochodzi do nas i po włosku zaczyna coś tłumaczyć. My z włoskiego nic a nic nie rozumiemy, pana to nie zraża. W końcu z rozmowy w języku włosko-migowym wnioskujemy że mówi że to zła droga do łapania do granicy, i on za 15min jedzie do miasta, i nas zawiezie. No fajnie, tylko my nie jedziemy do Targu, z mapy wynika że to nie po drodze
;) Pan mówi że musimy bo tylko tamtędy droga, żeby nas przekonać dzwoni nawet do syna który coś po angielsku umie dukać i tak za pomocą tłumacza rozmawiamy, nie zbliżając się wcale do zrozumienia. Jako że pan jest bardzo nalegający by z nim jechać zaczynamy się trochę bać;) proponuje też nam nocleg u siebie, jednak uparcie mówimy że chcemy do granicy. On w końcu że ok, zawiezie nas, po czym wiezie nas.. do miasta
;) Nie przedłużając, o co chodziło: z Targu Jiu wywodzi się Constantin Brâncuși, jedne z ważniejszych rzeźbiarzy nurtu abstrakcyjnego – nasz sympatyczny pan stwierdził że nie możemy opuścić Rumunii nie zobaczywszy jego słynnych rzeźb. Jak zobaczyliśmy pierwszą załapaliśmy od razu o co chodzi na nasze "aaaa, Brâncuși" prychnął tylko "si, imbecille, Brâncuși "
:D:D Oprowadził nas po kilku parkach, pokazując rzeźby, po czym odwiózł na wylotówkę z miasta, z której rzeczywiście dużo lepiej się łapało stopa;) Przez Drobeta Turnu Severin opuszczamy ten sympatyczny kraj – z drogami lepszymi niż w Polsce, miasteczkami zadbanymi i czystymi, i przyjazną ludnością. Wszystkim polecamy Rumunię!
alexia23 napisał:
a tak z ciekawości powiedz czy mieliście np. jakie niebezpieczne lub mało ciekaw przygody?
była jedna niebezpieczna przygoda, gdy okazało się że rozbiliśmy namiot na.. polu minowym
:) Ale o tym dopiero w części 5
Część 3 – Do Kosowa przez Serbię i.. Macedonię
Na granicę Rumuńsko-Serbskiej mieliśmy ciekawą przygodę. Przebiega ona przez Dunaj. Most łączący oba Państwa jest dopiero w połowie drogi między Drobetą i Orsovą. Nam samochód udało się złapać tylko do Orsovy, nikt nie jechał na drugą stronę do Nowego Sipu. Kierowca wysadził nas więc przy odpowiednim skręcie, niestety to przejście graniczne nie jest przejściem dla pieszych – nie prowadzi tam żaden chodnik, nie jeżdżą żadne autobusy, jest tylko trasa ekspresowa. Granicznicy byli więc wielce zdziwieni gdy podeszły do nich dwie osoby z plecakami. Zaczęły się krzyki i myśleliśmy że będą kłopoty, bo powiedzieli że nie ma takiej opcji byśmy przekroczyli granicę pieszo. Dlatego też.. zatrzymali pierwszy samochód na numerach dyplomatycznych i wcisnęli nas kierowcy w pakiecie razem z przepuszczeniem przez granicę;) Kierowcą okazał się dziennikarz sportowy który choć sympatyczny obśmiał bardzo naszą reprezentację piłkarską
:) Tym sposobem po raz pierwszy jechaliśmy na dyplomatycznych blachach.
Początkowo planowaliśmy zwiedzanie Serbii, ale jest lato, my już trochę jesteśmy zmęczeni zwiedzaniem, zaczyna nam marzyć na powrót morze, zwłaszcza to krystalicznie czyste jak w Czarnogórze i Chorwacji. Postanawiamy więc pominąć Belgrad, i udać się od razu do Kosowa. Wszystko z naszym stopowaniem było dobrze do czasu aż nie zbliżyliśmy się do Nis. Nawet przy granicy jeden pan który służył za nieoficjalną taryfę rozwożąc lokalną ludność za drobną opłatą nas podwiózł nic nie chcąc w zamian. Znając taksiarzy na całym świecie – tym bardziej doceniamy
;) Niestety w okolicy Nisz trafiamy na autostradę – kierowca który nas wiezie pyta się gdzie chcemy jechać dalej, gdy jednak wyjawiamy że na granicę z Kosowem ostro daje po hamulcach i zaczyna się wypytywać kim jesteśmy i jaki mamy tam interesy. Jak widać konflikt etniczno-religijny nadal tkwi w tamtejszej ludności. Zakończyło się na tym że wysiadamy na autostradzie nie wiedząc nawet gdzie zbytnio jedziemy i w którą stronę jechać dalej (powinniśmy kierować się na Prokuplie, ale zatrzymani kierowcy dają sprzeczne odpowiedzi – jedni mówią że musimy na północ, a inni że na południ
;) ) W końcu jeden podrzuca nas na bramki na autostradzie, gdzie.. łapiemy autokar turystyczny
:) Cały pusty, przewodnik mówi że jedzie odebrać wycieczkę w Macedonii, i że z okolic Skopje będzie nam dużo łatwiej dostać się na granicę kosowską. Nie planowaliśmy się tam udawać, ale skoro tak mówią..
;) Mamy więc prywatny autokar z kierowcą i przewodnikiem wycieczek;) Dodatkowo poczęstowali nas jedzeniem i napojami – dziękujemy:) Autostradą mkniemy raz dwa, nim się zorientowaliśmy znajdujemy się już w Macedonii, bus zawozi nas pod skręt na Kosowo, gdzie na polance przy stacji benzynowej rozbijamy namiot. Następnego dnia bez problemu dostajemy się na granicę.
Kosowo. Nie wiedzieliśmy za bardzo czego się spodziewać. Z rozmów z Serbami odnieśliśmy wrażenie jakoby to było nadal terytorium działań wojennych. Oczywiście wiedzieliśmy że to nieprawda, ale nadal ciężko było coś przewidzieć. Tymczasem, ten kraj najbardziej przypominał nam.. gigantyczny plac budowy. Sklepów budowlanych jest kilkukrotnie więcej niż spożywczych, gdzie się nie spojrzysz to budują coś. Oczywiście zapytaliśmy się miejscowych o przyczynę tego stanu rzeczy – czy to odbudowa powojenna? A gdzie tam
;) Mieszkańcy Kosowa po prostu się bogacą. Jeszcze niedawno nie stać było ich na budowę domów, teraz przeżywają swoisty boom. Nadal jednak widać pewne pozostałości z czasów wojny Pytanie czy jest jednak co tam zwiedzać? Nie bardzo. Prisztinę polecali nam jako imprezownię, my jednak wybraliśmy się do Prizren. Fajne, historyczne miasteczko, sporo budowli w stylu otomańskim zaś z ruin zamku na górze rozciąga się fajna miejska panorama W naszym odczuciu – nie jest to miejsce na dłużej. Wyruszamy więc łapać stopa do Albanii, przez którą dojedziemy do Czarnogóry! Część 4 – i najfajniejsza – Czarnogóra
Jako że chcieliśmy zacząć zwiedzanie Czarnogóry od samego południa dojazd wypadł nam przez Albanię. Albanii są mili, i bez problemu łapiemy kolejne stopy aż do Szkoderu. W tym miejscu warto przypomnieć że stop to nie tylko darmowe przemieszczanie się ale jedna z najlepszych okazji do poznania lokalnej ludności. W wypasionym mercedesie po niemiecku odbywamy pogawędkę o albańskich imigrantach w Niemczech, o tym ile to daje perspektyw i jak fajnie wrócić mercedesem do swojego kraju
;) Do samej Czarnogóry przewozi nas mieszkaniec Czarnogóry – jako że wywozi się z Ulcinj do którego zmierzamy dzieli się z nami mnóstwem wskazówek – gdzie rozbić namiot, która plaża najfajniejsza, gdzie dają najlepsze krewetki
:) Ulcinj jest znany z najdłuższej piaszczystej plaży w Czarnogórze (w ogóle piaszczyste plaże są w tym kraju rzadkością ale ta jest naprawdę długa, ma 10km długości). I tak zgodnie z radami idziemy zobaczyć dzikie "pole namiotowe" które jest rozbijane przy rzece, na granicy, na samej plaży – miejsce jest dla nas zbyt "hipisowskie", wolimy coś ustronniejszego od rozbijania się na środku plaży. Dlatego rozbijamy namiot na zasłoniętej polanie przy drodze prowadzącej do plażowego klubu (bodajże Pacha). W ten sposób mamy prywatność, a wieczorami, gdy wszyscy bywalcy plaży wrócą do miasta chodzimy skorzystać z plażowych pryszniców. Tu nam się podoba, możemy zostać kilka dni – miejsce jest znane z dogodnych warunków do uprawiania kajtów Na takie atrakcje nas nie stać, ale nie potrafimy sobie odmówić krewetek z słynnych rzecznych knajpek usytuowanych trochę na odludziu ale serwujących takie cuda Sama plaża choć ładna pozostawia niedosyt – czekamy na te słynne skaliste zatoczki z krystaliczną wodą. Ruszamy więc dalej na północ. Po drodze zatrzymujemy się w fantastycznym Starym Barze Ruiny tego starego miasta, otoczonego murem i wznoszącego się na wzgórzu, zawierają budynki z przeróżnych epok, najstarsze datowane na czasy rzymskie. Do tego drzewa oliwne mające ponad 2000 lat, piękne usytuowanie górskie – nic dodać nic ująć. Polecam każdemu! Łapiemy stopa dalej, lokalny kierowca poleca nam miejscowość o której słyszeliśmy/czytaliśmy już wcześniej – Petrovac – decyzja więc zapada, zatrzymamy się tu na dłużej. Była to świetna decyzja! Omijamy główną plażę i kierujemy się na zatoczkę która już z góry nas przywabiła. Jest to Lucice. Plaża na pierwszy rzut oka fajna tylko gdzie się rozbić? Postanowiliśmy pójść na klify otaczające zatoczkę, poszukać w lesie odpowiedniego miejsca. Nie było łatwo znaleźć skrawek w miarę płaskiego terenu bez korzeni i kamieni (by było bardziej miękko naznosiliśmy opadłych igieł), ale to był strzał w dziesiątkę! Nasz namiot był usytuowany niesamowicie malowniczo do wody nie chodziliśmy na plażę tylko wystarczyło zejść po tym klifie by cieszyć się wszystkimi możliwymi rozrywkami: skokami do wody wspinaczką skałkową
Bardzo fajna relacja, okraszona dobrymi fotkami, którą czyta sie z zaciekawieniem. Pomysł na niskokosztowy wypad bardzo dobry, bo przeciez najwazniejsza jest przygoda. Pzdr
super wypad, też nie długo się wybieram.A co do Prisztiny to się zgadzam, nie jest to miejsce nadzwyczaj urokliwe ot taka ciekawostka jak by ktoś chciał
:)
Świetnie się czyta i bardzo mi się podoba
:).Twoja relacja jest idealnym przykładem na to, że największym ograniczeniem w podróżowaniu i poznawaniu świata nie są pieniądze, a CZAS. Plus trochę chęci i otwartość na wszystko, co nowe
:).
Kyrtap napisał:Nie wiem to zapytam - w jakim języku się porozumiewaliście? Poza migowym oczywiście
;)wbrew obiegowej opinii kupa ludzi na balkanach zna angielski a co do samej relacji to super tylko nie wiem czemu ominales Albanie
Dzięki za relację - na Bałkany staram się wracać co 2-3 lata. I pomyśleć, ze kiedy odwiedzałem Czarnogórę po raz pierwszy w 2002 roku (wówczas jeszcze jako Jugosławię) była tania jak barszcz.
Dziękuję za relację, myślę że dziki były bardziej stresujące, niż pole minowe, bardziej namacalne. Jednak "spałem na polu minowym" brzmi zdecydowanie lepiej
:DI znowu brakuje mi "lubię to" przez tapatalk. Musicie coś z tym zrobić.
Pomysł wyprawy nie był oryginalny – tak jak wiele osób przede mną postanowiłem zrobić objazdówkę po Bałkanach (gdzie bywałem już wcześniej, w Chorwacji i dwukrotnie w Bułgarii, nigdy jednak na dłużej i nie odwiedzając mniej turystycznych rejonów czy krajów). Jako że poprzednie kilka miesięcy intensywnie podróżowałem, pieniędzy nie zostało wiele, stąd decyzja na najtańsze z możliwych podróżowanie – na stopa. Koszty noclegi też nie należą do najmniejszych, szczególnie w takich krajach jak Czarnogóra czy Chorwacja, drugą decyzją było więc wzięcie namiotu i śpiwora. W Bułgarii czekała na mnie moja druga połówka (zakończyła odbywanie tam wakacyjnych praktyk na studia) – było to więc naturalne miejsce startu naszej przygody. Zaczynajmy!
PS Zdjęcia nie są rewelacyjnej jakości, robione były kompaktem, mam nadzieję że tekst będzie ciekawszą częścią relacji
Część 1 – Bułgaria – na rozgrzewkę
Ten kraj dla większości nie wymaga przedstawiania. Od dawna kojarzy się z ciepłym choć niezbyt przejrzystym morzem, dużą ilością słońca i niewygórowanymi cenami (w tym niezłego piwa, i bardzo smacznego choć nieco ciężkawego jedzenia) – słowem dobre miejsce na tanie wakacje. W mojej subiektywnej opinii nie ma tam jednak zbyt wiele miejsc wartych zwiedzania.. Bułgaria to dobre miejsce by odpocząć ale jest tam zwyczajnie nudno ;)
Nic więc dziwnego że postanowiliśmy za długo tu nie zwlekać, poplażować kilka dni tu i ówdzie i wzdłuż morza przemieścić się szybko do Rumunii. Noclegi też wybieraliśmy nie pod chmurką by przez te kilka dni mentalnie przygotować się na miesiąc niewygody ;) nie mieliśmy tu żadnych przygód, ale kilka słów napiszę i tak.
Zaczęliśmy od plaży w Kraymorie – spokojnego kawałku pisaku, obok zatłoczonego Bourgas.
Odwiedziliśmy też znajdujący się w pobliżu Sozopol – znajduje się w nim interesująca starówka
a za nią dużo ciekawsze w naszym odczuciu panoramicznie usytuowane skały – dobre miejsce na opadanie i kąpiel
Ogólne wrażenie – dobre na krótki przystanek po drodze, jednak jeśli chce ktoś obejrzeć naprawdę ładną starówkę to recepta jest tylko jedna – Neseber
Sztuki nowoczesnej tam też nie brakuje ;)
Neseber (stare miasto) znajduje się na wyspie obok chyba najbardziej znanego i turystycznego kurortu – Słonecznego Brzegu - który oczywiście ominęliśmy szeerokim łukiem;) wolimy zdecydowanie cichsze i spokojniejsze miejsca - na koniec więc zadekowaliśmy się na kilka dni w malutkiej wiosce w Shkorpilovtsi u znajomych. Gdy myślicie o Bułgarii zapewne nie macie przed oczami takich plaż – a jednak, są one tam, trzeba tylko poszukać
Trochę plażowania (wraz z zajadaniem się frytkami z syrem), trochę nurkowania (search and recovery w miejscu zatonięcia kutra – w nagrodę piękna kotwica rybacka do ogródka dla naszych gospodarzy :) ) i duuużo przepysznej kuchni od gospodyni – z moją ulubioną czuszka bjurek na pierwszym miejscu i własnoręcznie zebranymi z skał mulami ugotowanymi w winie do kolacji... eh:)
fajnie fajnie, ale czas wreszcie coś pozwiedzać i wyruszyć na prawdziwą Przygodę przez wielkie P – omijając Varnę (w której zresztą za dużo ciekawych miejsc nie ma) jedziemy wprost do Rumunii.
Mimo że w tej części podróży nie przydarzyły nam się żadne stopowe przygody, kilka słów o samych warunkach stopowania – nie jest to kraj idealny do tego, Bułgarzy raczej są gburowaci i nieufni, dwa razy czekaliśmy po kilka godzin. No ale stopując musimy być na to przygotowani. Jest też bezpiecznie, nikt nie zaczepiał nas, nie zaobserwowaliśmy też pijanych kierowców (co np w Gruzji i Armenii jest nagminne). Granicę Bułgarsko-Rumuńską przekraczamy tirem..
Część 2 – Rumunia – na dobry początek
..i od razu znajdujemy nocleg w magazynie na zajezdni tirów przed Konstancą. Miły kierowca dodatkowo zamawia nam pizzę na kolację :) Co najlepsze – jest nawet łóżko ;)
Nasz pierwszy prawdziwy cel – zobaczyć deltę Dunaju, wpisaną na światową listę dziedzictwa UNESCO. W tym celu sprawnie łapiemy stopa do Tulcea, skąd promem płyniemy do Suliny
Powiedzmy sobie szczerze, nie jest to satysfakcjonujący sposób eksploracji tego oryginalnego (na skalę europejską) biotopu. Płyniemy głównym nurtem, kiedy prawdziwa przyroda czeka w sieci wąskich kanalików (szczególnie pasjonaci ornitologii byli by zachwycenie). Niemniej można zaobserwować ciekawe obrazki – należy pamiętać że znajdujemy się na obszarze całkowicie odciętym od transportu lądowego. Dlatego mieszkańcy malutkich wiosek są uzależnieni od kolejnych dostaw towarów z promu.
Sama Sulina jest małym miasteczkiem w którym obowiązkowym punktem jest plaża oddalona o kilka 2km od centrum miasta. Śmiejemy się z rumuńskiej myśli technicznej dotyczącej chodników ;)
Jak się jednak przekonamy w najbliższych dniach, bieda tego kraju została dawno w przeszłości, zaś wszystkie polskie stereotypy nie dotyczą Rumunów (którzy uważają się za dumnych kontynuatorów imperium rzymskiego) lecz Cyganów, przed którymi niejednokrotnie ostrzegają nas sami Rumuni. Wracając jednak do plaży - tu można poznać czemu morze czarne nazywa się tak a nie inaczej
Jest to spowodowane oczywiście dużą ilością materiału rzecznego wpadającego co dzień do morza. Woda nie jest brudna, jest, hmm, mulista? Ciekawe wrażenie, ale nie przekonuje nas do dłuższego plażowania. Rozbijamy namiot w okolicznych krzakach z postanowieniem podróży dalej kolejnego dnia.
A kolejnego dnia ruszamy do Bukaresztu. Prom z powrotem i możemy łapać stopa. Przy wyjeździe z Tulczy (jak brzmi polska nazwa tego miasta) niestety amatorów na ten środek transportu sporo, wszyscy zdają się brać udział w konkurencji "kto pierwszy do zatrzymanego samochodu ten lepszy".
Postanawiamy podejść kilka km za miasto i łapać z pustej drogi – nie musimy, już po kilkuset metrach zatrzymuje się samochód. Szybko docieramy do stolicy, uczynny kierowca wysadza nas pod samym pałacem parlamentu. Ten budynek jest monstrualny! Nic dziwnego – został wpisany do księgi rekordów jako największy budynek cywilny na świecie!
Tą budowlę zawdzięczamy niesławnemu Nicolae Ceaușescu, który był również odpowiedzialny za wyburzenie całego historycznego centrum miasta, co pozwoliło stawiać socrealistyczne budowle według jego planów.
Jednak nie można powiedzieć że całość jest brzydka. Robi raczej.. niesamowite wrażenie, miejsce jest na pewno unikalne (ps odradzamy muzeum sztuki nowoczesnej znajdujące się w środku pałacu – to nie centrum Pompidou, laików jak my znudzi śmiertelnie)
Dodatkowo mało kto kojarzy Bukareszt z urokliwych i klimatycznych wąskich uliczek pełnych kawiarni – wszystkie je znajdziemy w dzielnicy Lipscani – naprawdę, bliżej rumuńskiej stolicy do Paryża niż do Warszawy:P
Tym razem śpimy w hostelu, do rozbijania namiotami po parkach w miastach jeszcze nie dojrzeliśmy (czas na to przyjdzie w Dubrovniku ;) ). Następnego dnia udajemy się do oryginalnego zamku Drakuli – zamku Poenari (a raczej tego który wydaje nam się najbardziej autentyczny, jest ich kilka :P ale w przeciwieństwie do np bardziej znanego Bran nasz ma rzeczywisty związek historyczny z Vladem Palownikiem – była to jedna z jego głównych fortec). Wydostanie z dużego miasta zwykle stanowi problem, ale komunikacją miejską wyjeżdżamy na obrzeża przy wylotówce i bez większych problemów łapiemy transport – parę z Polski;) Jak nam się przyznają zatrzymali się tylko dlatego że zobaczyli że jesteśmy z Polski (miałem koszulkę z polskim napisem). Jadą w to samo miejsce, super. Nie jest to daleka droga, zdążamy jeszcze tego samego dnia, jest i czas wspiąć się na górę z ruinami Poenari
Od samych ruin ciekawsze są widoki z góry;)
U dołu płynie strumień i jest polanka – idealne miejsce na rozbicie namiotu:) Spotykamy grupę polaków na wycieczce objazdowej na motorach – po krótkiej rozmowie są w szoku że nie wiemy nic o transalpinie i mówią że nasza wizyta w tym kraju nie będzie pełna bez przejechania się tą drogą. Nic dziwnego że w naszym przewodniku nic o niej nie ma – otwarto ją w 2010 roku, a interesująca jest dlatego że jest najwyżej położoną drogą w Rumunii, osiąga w jednym miejscu wysokość 2145m.n.p.m. Jesteśmy otwarci na sugestie, a nasze plany są bardzo mobilne – jasne że tam się wybierzemy ;) Niestety, ta noc nie jest za spokojna – to że polanka jest idealna wiedzą też inni – przez całą noc słuchamy rumuńskiego disco ;)
Następnego dnia nieco umęczeni łapiemy okazję do Monastyru w Horezu – kolejny punkt z listy UNESCO – jest ładnie i spokojnie, ale spodziewaliśmy się nieco więcej.
Kolejny punkt – transalpina. Czekamy na okazję gdy podjeżdża radiowóz. Oho, czyżby pierwsze kłopoty? Policjant wypytuje się co robimy i gdzie jedziemy, po czym stwierdza że tam mało kto jeździ z tego miejsca, podwiezie nas w lepsze;)
Takie władze lubimy, dziękujemy. W lepszym miejscu nadal nic nie możemy złapać, czyżby w głuszy wśród gór ludzie byli bardziej nieufni? W końcu zatrzymuje się.. betoniarka :D Takim pojazdem jeszcze nie jechaliśmy (choć zdarzały się najróżniejsze, od luksusowych aut, przez paki dostawczaków wśród transportu luster) – jasne że skorzystamy! Niestety robi się ciemno, za wiele nie widzimy, wysiadamy więc w najwyższym punkcie, rozbijamy namiot, nie mając pojęcia co przywita nas rano. A rano wokół nas rozciągał się taki krajobraz!
Znów mamy kłopoty z łapaniem, rzeczywiście im dalej od cywilizacji tym ludzie ostrożniejsi, ale znajdują się w końcu tacy (rodzina z dziećmi) dla których nie wyglądamy zbyt podejrzanie. Za dnia jazda duużo ciekawsza
można też spotkać różnych gości na drodze
Dalszych planów na Rumunię nie mamy, wiemy jednak że chętnie wrócimy tu w góry na treking. Na razie jednak kierujemy się do granicy z Serbią. Docieramy do Targu Jiu, gdzie przeżywamy dziwną sytuację;) Łapiemy stopa przez jakiś 15min, nic się nie zatrzymuje (nie martwi to nas, to jeszcze nie jest długo) – cały czas w pobliskim domu facet krząta się na podwórku. W końcu pochodzi do nas i po włosku zaczyna coś tłumaczyć. My z włoskiego nic a nic nie rozumiemy, pana to nie zraża. W końcu z rozmowy w języku włosko-migowym wnioskujemy że mówi że to zła droga do łapania do granicy, i on za 15min jedzie do miasta, i nas zawiezie. No fajnie, tylko my nie jedziemy do Targu, z mapy wynika że to nie po drodze ;) Pan mówi że musimy bo tylko tamtędy droga, żeby nas przekonać dzwoni nawet do syna który coś po angielsku umie dukać i tak za pomocą tłumacza rozmawiamy, nie zbliżając się wcale do zrozumienia. Jako że pan jest bardzo nalegający by z nim jechać zaczynamy się trochę bać;) proponuje też nam nocleg u siebie, jednak uparcie mówimy że chcemy do granicy. On w końcu że ok, zawiezie nas, po czym wiezie nas.. do miasta ;) Nie przedłużając, o co chodziło: z Targu Jiu wywodzi się Constantin Brâncuși, jedne z ważniejszych rzeźbiarzy nurtu abstrakcyjnego – nasz sympatyczny pan stwierdził że nie możemy opuścić Rumunii nie zobaczywszy jego słynnych rzeźb. Jak zobaczyliśmy pierwszą załapaliśmy od razu o co chodzi na nasze "aaaa, Brâncuși" prychnął tylko "si, imbecille, Brâncuși " :D:D
Oprowadził nas po kilku parkach, pokazując rzeźby, po czym odwiózł na wylotówkę z miasta, z której rzeczywiście dużo lepiej się łapało stopa;) Przez Drobeta Turnu Severin opuszczamy ten sympatyczny kraj – z drogami lepszymi niż w Polsce, miasteczkami zadbanymi i czystymi, i przyjazną ludnością. Wszystkim polecamy Rumunię!
była jedna niebezpieczna przygoda, gdy okazało się że rozbiliśmy namiot na.. polu minowym :) Ale o tym dopiero w części 5
Część 3 – Do Kosowa przez Serbię i.. Macedonię
Na granicę Rumuńsko-Serbskiej mieliśmy ciekawą przygodę. Przebiega ona przez Dunaj. Most łączący oba Państwa jest dopiero w połowie drogi między Drobetą i Orsovą. Nam samochód udało się złapać tylko do Orsovy, nikt nie jechał na drugą stronę do Nowego Sipu. Kierowca wysadził nas więc przy odpowiednim skręcie, niestety to przejście graniczne nie jest przejściem dla pieszych – nie prowadzi tam żaden chodnik, nie jeżdżą żadne autobusy, jest tylko trasa ekspresowa. Granicznicy byli więc wielce zdziwieni gdy podeszły do nich dwie osoby z plecakami. Zaczęły się krzyki i myśleliśmy że będą kłopoty, bo powiedzieli że nie ma takiej opcji byśmy przekroczyli granicę pieszo. Dlatego też.. zatrzymali pierwszy samochód na numerach dyplomatycznych i wcisnęli nas kierowcy w pakiecie razem z przepuszczeniem przez granicę;) Kierowcą okazał się dziennikarz sportowy który choć sympatyczny obśmiał bardzo naszą reprezentację piłkarską :) Tym sposobem po raz pierwszy jechaliśmy na dyplomatycznych blachach.
Początkowo planowaliśmy zwiedzanie Serbii, ale jest lato, my już trochę jesteśmy zmęczeni zwiedzaniem, zaczyna nam marzyć na powrót morze, zwłaszcza to krystalicznie czyste jak w Czarnogórze i Chorwacji. Postanawiamy więc pominąć Belgrad, i udać się od razu do Kosowa. Wszystko z naszym stopowaniem było dobrze do czasu aż nie zbliżyliśmy się do Nis. Nawet przy granicy jeden pan który służył za nieoficjalną taryfę rozwożąc lokalną ludność za drobną opłatą nas podwiózł nic nie chcąc w zamian. Znając taksiarzy na całym świecie – tym bardziej doceniamy ;) Niestety w okolicy Nisz trafiamy na autostradę – kierowca który nas wiezie pyta się gdzie chcemy jechać dalej, gdy jednak wyjawiamy że na granicę z Kosowem ostro daje po hamulcach i zaczyna się wypytywać kim jesteśmy i jaki mamy tam interesy. Jak widać konflikt etniczno-religijny nadal tkwi w tamtejszej ludności. Zakończyło się na tym że wysiadamy na autostradzie nie wiedząc nawet gdzie zbytnio jedziemy i w którą stronę jechać dalej (powinniśmy kierować się na Prokuplie, ale zatrzymani kierowcy dają sprzeczne odpowiedzi – jedni mówią że musimy na północ, a inni że na południ ;) ) W końcu jeden podrzuca nas na bramki na autostradzie, gdzie.. łapiemy autokar turystyczny :) Cały pusty, przewodnik mówi że jedzie odebrać wycieczkę w Macedonii, i że z okolic Skopje będzie nam dużo łatwiej dostać się na granicę kosowską. Nie planowaliśmy się tam udawać, ale skoro tak mówią.. ;) Mamy więc prywatny autokar z kierowcą i przewodnikiem wycieczek;) Dodatkowo poczęstowali nas jedzeniem i napojami – dziękujemy:) Autostradą mkniemy raz dwa, nim się zorientowaliśmy znajdujemy się już w Macedonii, bus zawozi nas pod skręt na Kosowo, gdzie na polance przy stacji benzynowej rozbijamy namiot. Następnego dnia bez problemu dostajemy się na granicę.
Kosowo. Nie wiedzieliśmy za bardzo czego się spodziewać. Z rozmów z Serbami odnieśliśmy wrażenie jakoby to było nadal terytorium działań wojennych. Oczywiście wiedzieliśmy że to nieprawda, ale nadal ciężko było coś przewidzieć. Tymczasem, ten kraj najbardziej przypominał nam.. gigantyczny plac budowy. Sklepów budowlanych jest kilkukrotnie więcej niż spożywczych, gdzie się nie spojrzysz to budują coś. Oczywiście zapytaliśmy się miejscowych o przyczynę tego stanu rzeczy – czy to odbudowa powojenna? A gdzie tam ;) Mieszkańcy Kosowa po prostu się bogacą. Jeszcze niedawno nie stać było ich na budowę domów, teraz przeżywają swoisty boom. Nadal jednak widać pewne pozostałości z czasów wojny
Pytanie czy jest jednak co tam zwiedzać? Nie bardzo. Prisztinę polecali nam jako imprezownię, my jednak wybraliśmy się do Prizren. Fajne, historyczne miasteczko, sporo budowli w stylu otomańskim
zaś z ruin zamku na górze rozciąga się fajna miejska panorama
W naszym odczuciu – nie jest to miejsce na dłużej. Wyruszamy więc łapać stopa do Albanii, przez którą dojedziemy do Czarnogóry!
Jako że chcieliśmy zacząć zwiedzanie Czarnogóry od samego południa dojazd wypadł nam przez Albanię. Albanii są mili, i bez problemu łapiemy kolejne stopy aż do Szkoderu. W tym miejscu warto przypomnieć że stop to nie tylko darmowe przemieszczanie się ale jedna z najlepszych okazji do poznania lokalnej ludności. W wypasionym mercedesie po niemiecku odbywamy pogawędkę o albańskich imigrantach w Niemczech, o tym ile to daje perspektyw i jak fajnie wrócić mercedesem do swojego kraju ;) Do samej Czarnogóry przewozi nas mieszkaniec Czarnogóry – jako że wywozi się z Ulcinj do którego zmierzamy dzieli się z nami mnóstwem wskazówek – gdzie rozbić namiot, która plaża najfajniejsza, gdzie dają najlepsze krewetki :)
Ulcinj jest znany z najdłuższej piaszczystej plaży w Czarnogórze (w ogóle piaszczyste plaże są w tym kraju rzadkością ale ta jest naprawdę długa, ma 10km długości). I tak zgodnie z radami idziemy zobaczyć dzikie "pole namiotowe" które jest rozbijane przy rzece, na granicy, na samej plaży – miejsce jest dla nas zbyt "hipisowskie", wolimy coś ustronniejszego od rozbijania się na środku plaży. Dlatego rozbijamy namiot na zasłoniętej polanie przy drodze prowadzącej do plażowego klubu (bodajże Pacha). W ten sposób mamy prywatność, a wieczorami, gdy wszyscy bywalcy plaży wrócą do miasta chodzimy skorzystać z plażowych pryszniców. Tu nam się podoba, możemy zostać kilka dni – miejsce jest znane z dogodnych warunków do uprawiania kajtów
Na takie atrakcje nas nie stać, ale nie potrafimy sobie odmówić krewetek z słynnych rzecznych knajpek
usytuowanych trochę na odludziu
ale serwujących takie cuda
Sama plaża choć ładna
pozostawia niedosyt – czekamy na te słynne skaliste zatoczki z krystaliczną wodą. Ruszamy więc dalej na północ. Po drodze zatrzymujemy się w fantastycznym Starym Barze
Ruiny tego starego miasta, otoczonego murem i wznoszącego się na wzgórzu, zawierają budynki z przeróżnych epok, najstarsze datowane na czasy rzymskie. Do tego drzewa oliwne mające ponad 2000 lat, piękne usytuowanie górskie – nic dodać nic ująć. Polecam każdemu!
Łapiemy stopa dalej, lokalny kierowca poleca nam miejscowość o której słyszeliśmy/czytaliśmy już wcześniej – Petrovac – decyzja więc zapada, zatrzymamy się tu na dłużej. Była to świetna decyzja!
Omijamy główną plażę i kierujemy się na zatoczkę która już z góry nas przywabiła. Jest to Lucice. Plaża na pierwszy rzut oka fajna
tylko gdzie się rozbić? Postanowiliśmy pójść na klify otaczające zatoczkę, poszukać w lesie odpowiedniego miejsca. Nie było łatwo znaleźć skrawek w miarę płaskiego terenu bez korzeni i kamieni (by było bardziej miękko naznosiliśmy opadłych igieł), ale to był strzał w dziesiątkę! Nasz namiot był usytuowany niesamowicie malowniczo
do wody nie chodziliśmy na plażę tylko wystarczyło zejść po tym klifie
by cieszyć się wszystkimi możliwymi rozrywkami: skokami do wody
wspinaczką skałkową