Czy oglądaliście kiedyś filmy wędrówki, takie jak "Into the wild?", "Wild" czy "A Walk in the Woods"? Jeśli tak, to zapewne po ich obejrzeniu przepełniała Was, tak jak i mnie, nieodparta chęć wyruszenia w samotną wędrówkę. Wędrówkę celem pokonania swych ograniczeń, pokazania że jesteśmy w stanie przejść te kilkaset (albo i chociaż kilkadziesiąt) kilometrów zdani tylko na własne siły. Wędrówki w poszukiwaniu piękna otaczającego nas świata, doświadczenia jego ogromu i majestatu. Czy w końcu wędrówki celem poszerzenia swej świadomości – by pozbawieni szumu informacyjnego zalewającego nas na co dzień, mieć w końcu czas zajrzeć wgłąb własnej duszy.
Za mną takie marzenie chodziło już od jakiegoś czasu, w tym roku miałem okazję je w końcu zrealizować. Można by nawet powiedzieć, że przypadkowo, relacja ta mogłaby się bowiem równie dobrze nazywać "Ucieczka przed tacierzyństwem"
;)
Do ojcostwa podobno człowiek nie jest się w stanie przygotować, nie ważne że go wyczekiwał i układał sobie plany. Ja na pewno przygotowany się nie czuję. Z początku koncept nowej osoby w rodzinie wydaje się po prostu zupełnie abstrakcyjny. Można wszystko sobie racjonalnie poukładać, ale wraz z rosnącym brzuchem żony perspektywa zmienia się diametralnie. Chociażby perspektywa na podróże. Po przeczytaniu mnóstwa artykułów naukowych, byliśmy pewni że w ciąży podróżować będziemy o ile zdrowie pozwoli co najmniej do 8 miesiąca. Początkowo szło nam nawet dobrze, podczas majowych trekingów po parkach narodowych zachodniego wybrzeża USA nawet nie zauważyliśmy różnicy. Ale już bliżej czerwca nawet łagodniejsze norweskie fiordy zaczynały być problematyczne. Z wejścia na Troltungę żona z powodów kondycyjnych musiała niestety zrezygnować. Ostatecznie jednak to nie wydolność fizyczna pokrzyżowała nam wyjazdowe plany. Na nic bowiem wiedza medyczna o braku przeciwwskazań do nawet długich lotów samolotem, kiedy w grę wchodzą najzwyklejsze w świecie obawy ciężarnej kobiety. I tak zdesperowany musiałem oglądać przemijanie kolejnych rewelacyjnych promocji lotniczych, a zaplanowany na wrzesień urlop stanął pod dużym znakiem zapytania. Na szczęście żona świetnie rozumiała moje frustracje i drogą konsensusu ustaliliśmy, że w takim wypadku mogę pojechać na krótki wypad tam gdzie ona i tak by nie chciała pojechać.
To było to! Wreszcie pojawiła się możliwość zrealizowania tkwiącej od dawna z tyłu głowy myśli o długiej pieszej wędrówce po odludnych terenach. Długich miesięcy by iść Appalachian czy Pacific Coast Trail nie miałem, pozostało więc wybranie się w miejsce odludne, najlepiej położone gdzieś w Arktyce. Od czasu przeczytania forumowej relacji BooBooZB marzyło mi się wyruszenie na Arctic Trail na Grenlandii. Niestety z marzeniami jest tak, że nie można na ich realizację zbyt długo czekać, bo w międzyczasie może np. zbankrutować jedyny tani przewoźnik latający na Grenlandię
;) Obecnie koszty lotów w tamte rejony wykraczają poza moje możliwości finansowe, marzenie to trzeba było odłożyć więc na później i wziąć się za to drugie, bardziej dostępne – przejście lapońskiego szlaku królewskiego - Kungsleden.
cdnKungsleden, czyli Szlak Królewski, to licząca sobie ponad 400 km piesza trasa biegnąca przez szwedzką Laponię. W znacznej części przebiega ona za kołem podbiegunowym. Mimo że stosunkowo łatwa technicznie i dobrze oznaczona, trasa ta gwarantuje piękne widoki dziewiczych, lapońskich krajobrazów – przebiega bowiem przez tereny praktycznie bezludne. Jest więc idealnym wyborem dla chcących doświadczyć dzikości i samotności, ale nie będących wytrawnymi zdobywcami odludzi.
Choć marzyło mi się przejście Kungsleden w całości, tak dużo czasu niestety nie miałem. Odizolowanie trasy sprawia, że na samo dotarcie i powrót do Polski potrzebne są 4 dni. Przynajmniej jeśli się chce podróżować tanio. W tym celu trzeba przelecieć bowiem z Sztokholmu do Kiruny Nowegianem, a następnie poruszać się lokalnymi autobusami. Niestety loty LCC do Skavsty nie dały zgrać się w żaden sensowny sposób z lotami z Arlandy na daleką północ i bez dnia spędzonego w Sztokholmie się nie obyło. Tym samym na wędrówkę został mi niespełna tydzień. Ile można przejść w 6 dni po tundrze? Nie miałem pojęcia, ale planowałem przejść prawie 200 km, całą północną część szlaku biegnącą od Abisko do Kvikkjokk.
Do wyprawy postanowiłem przygotować się solidnie. W ustaleniu dziennej marszruty bardzo przydatny był dokładnie opisujący całość trasy przewodnik Cody Duncana. Najważniejsze jednak było dobre wyposażenie. Część ekwipunku miałem już po wycieczce do Kirgistanu, ale bez bolesnego finansowo doposażania się nie obyło. Śpiwór puchowy to niestety podstawa (w nocy temperatura we wrześniu oscyluje około zera, a po całodniowej wędrówce, czasem w deszczu, ciężej rozgrzać wnętrze śpiwora), musiałem też wymienić trochę odzieży na odzież techniczną. Nastawiony byłem na oszczędzanie każdego grama, wiedząc że potem moje ramiona i plecy mi za to podziękują. Do wymiany na lżejszy poszedł więc plecak, zaś na 10 dni wycieczki musiały wystarczyć mi 3 koszulki. Gdy spakowałem całość ekwipunku ogarnęła mnie chwilowa duma – 8,5 kg. Chwilowa, gdyż gdy dorzuciłem do plecaka jedzenie mina mi szybko zrzedła..
Po przeczytaniu licznych rad zamieszczanych w internecie przez długodystansowych piechurów postanowiłem jeść na trasie około 4500 kalorii każdego dnia. W końcu dziennie miałem przechodzić około 33 km, wędrując od 8 do 14h. Nawet decydując się na najlżejszą wysokoenergetyczną żywność (żywność liofilizowaną, suszone owoce, orzechy) ilości pochłanianego pokarmu miały być imponujące. I tym sposobem bagaż mój podwoił swoją wagę.
Na koniec zostało przygotowanie kondycyjne. Choć na co dzień staram się być aktywny fizycznie, z ćwiczeniami aerobowymi trzeba było się przeprosić i ponowić znajomość. Do karnetu na siłownię dołączył karnet na basen, do pracy zaś zacząłem dojeżdżać rowerem. Oczywiście by przygotować się do wędrówki najlepiej byłoby po prostu chodzić długie dystanse, tylko kto by na to miał czas...
Kiedy więc wyruszałem na warszawskie lotnisko wydawało mi się że jestem gotowy. Że było inaczej miało okazać się już wkrótce.
cdn
Moja przygoda z Laponią zanim się w ogóle zaczęła parokrotnie prawie się zakończyła. Po raz pierwszy – na warszawskim lotnisku. Jako że w podróż brałem ze sobą, co prawda mały bo mały, ale ważący aż 17kg plecak, stwierdziłem że tym razem bez bagażu rejestrowanego się nie obejdzie. Zdarzało mi się wcześniej przemycać jako bagaż podręczny dużo większe plecami (rekord 70l
:) ), ale tym razem nie chcę ryzykować powodzenia wycieczki z powodu nadmiernej oszczędności. Po raz pierwszy w życiu w W6 kupuję więc bagaż rejestrowany. Właśnie dlatego gdy na lotnisku stawiłem się 1,5h przed odlotem byłem kompletnie nieprzygotowany na widok dzikich tłumów ludzi stojących do odprawy.. Na przemian pracując łokciami i śląc błagalne spojrzenia ledwo zdążam na samolot. Chwile stresu nagrodziło mi szybkie złapanie stopa do Sztokholmu – czekam niespełna 10min zanim zatrzymuje się młoda para. Mimo że przez Sztokholm tylko przejeżdżają – odwożą mnie prawie pod drzwi hostelu.
O Sztokholmie wspomnę tylko z kronikarskiego obowiązku – mimo że jest chyba najpiękniejszym z północnych miast w żaden sposób nie może równać się z Laponią. To moja druga wizyta w tej uroczej stolicy. Pierwsza odbywała się zimą, tym razem wita mnie niemal letnia pogoda. Co najdziwniejsze – bardziej podobało mi się tu wśród śniegu i zimna
:) Sztokholm wśród bieli otoczony akwenem częściowo skutym lodem nabiera wręcz bajkowego charakteru. Nic nie szkodzi – skoro większość atrakcji mam już zaliczonych tym razem mogę się po prostu rozkoszować nieśpiesznym spacerem. Mam czas nawet odwiedzić dwa muzea, korzystając z tego że większość tego typu obiektów w Sztokholmie jest darmowa. Muzeum sztuki nowoczesnej polecam raczej tylko koneserom, ew chcącym się pochwalić fotką z obrazami Picassa. Natomiast muzeum wojskowe polecam wszystkim. Kolekcja co prawda nie jest jakoś nadmiernie rozbudowana, za to opisy historyczne są dość wyczerpujące (a czasem zaskakują – jak przyznanie się że próba zachowania neutralności podczas IIWŚ tak naprawdę była wspieraniem nazizmu). Historia nie toczy się jednak w muzeach, a zmienia na naszych oczach na miejskich uliczkach. Po raz pierwszy mam okazję zobaczyć na własne oczy bandy dzieciaków goniące za pokemonami – wpatrzone w ekrany smartfonów nie dostrzegają nic wokół. Może nie widzę takich scen: https://www.youtube.com/watch?v=hQx17ziiSiE ale i tak widok ten skłania do refleksji? Jak dużo dzieli nas od życia w wirtualnej rzeczywistości?
Tego wieczoru mam okazję po raz pierwszy spróbować to czym będę się żywił przez następne dni – liofilizowane dania. Ich wysoka cena w Polsce wydaje się śmiesznie niska jeśli porównać ją z cenami żywności skandynawskiej. A i smak nie jest najgorszy – chyba będę w stanie przywyknąć. Następnego dnia bez zbędnych przygód przemieszczam się na lotnisko. W samolocie nie tylko oglądam piękne szwedzkie krajobrazy ale również spotykam dwójkę Brytyjczyków. Po trekingowych butach i ubraniu z membranami szybko orientuję się że ich cel podróży musi być podobny. Ale podobieństw jest więcej! Żona jednego z nich jest w ciąży, zwykle na wędrówki lub w góry chodzą razem, jednakże z powodu zbliżającego się terminu porodu – wysłał męża z kolegą na ostatnią ekspedycję przed pojawieniem się dziecka
:D Nawet termin rozwiązania mamy podobny
;) Jedyna różnica – chłopaki będą szli od południa. No i kiedy oni wsiadają w taksę z lotniska – ja wyruszam pieszo. Tuż po wyjściu z terminalu widzę że wylądowałem na dalekiej północy. Po pierwsze tu już piękna złota jesień trwa w najlepsze. Po drugie – takich znaków dużo się nie widuje przy innych lotniskach
;) Do centrum miasta mam 8km. Gdy piszę centrum to mam na myśli to obecne, nie to do którego dopiero przeniosą większość mieszkańców. Prawie całe miast bowiem niedługo zmieni swoje położenie. W Kirunie znajduje się się największa na świecie kopalnia żelaza. Choć zapewnia miastu rozwój, odpowiada również za procesy subsydencji – powolnego opadania terenu. Już w 2004 zadecydowano o konieczności przeniesienia centrum miasta. W 2007 roku rozpoczęto przenosiny, jednakże w 2010 roku zmieniono zdanie, wybierając inny rejon dla budowy. Dziś mamy 2016 rok a przyszła metropolia wygląda tak: Wygląda na to że warszawskie metro już szybciej powstaje
;) Do śmiechu przestaje mi być jednak dość szybko gdy w sklepie sportowym informują mnie że butli gazowych do mojego rodzaju palnika nie mają, a w ogóle przestali takowe sprzedawać jakieś 4-5 lat temu. Na dwóch stacjach benzynowych również nikt nic nie wie. No to ładnie. Bez butli cała podróż legnie w gruzach, nie będę miał się czym żywić. Zdesperowany uderzam do supermarketów i na szczęście w drugi z nich odnajduję butlę. Uratowany! Ulga jednak szybko mija gdy patrzę na zegarek – na poszukiwania zmarnowałem prawie 2h. Ledwo wystarczy mi czasu by dotrzeć na pociąg. A raczej ledwo wystarczyłoby mi czasu na pociąg gdyby.. nie uciekł mi właśnie autobus :/ Odjechał dosłownie minutę temu.. Do stacji kolejowej mam dokładnie 2,5km (jednakże wtedy wydawało mi się że jest to ok 4km – maps.me nie jest zbyt dokładny) a czasu ledwo 20 min. Trudno, Skandynawia nie Skandynawia – trzeba brać taksę. Podchodzę do taryfiarza, pytam o cenę po czym dziękuję i zaczynam biec. 400 koron! Czy oni zgłupieli? Biegnę ile sił w nogach. Teraz już wiem jak czuli się spartanie. 17kg na plecach to o 17kg za dużo. Wypluwam płuca, charczę, płaczę i krzyczę z bezsilności – ale na pociąg zdążam. Padam na fotel ledwie żywy. Na miejsce dojadę o 17. Czy naprawdę tego dnia zaplanowałem jeszcze 15km marszu?
CDNPiękno. Oszałamiające piękno jesiennej ferii barw. Inaczej nie jestem w stanie opisać swoich pierwszych wrażeń na szlaku. Po wyjściu z pociągu zaledwie kilka kroków wystarczy by znaleźć się w pełnym cudownie ciepłych kolorów świecie. Szczerzę się radośnie niczym głupi do sera. No i zapamiętale cykam fotki, raz po raz. Nic to że jest pochmurno i powoli się ściemnia i wiem że zdjęcia nie oddadzą w żaden sposób tego co widzę na własne oczy. I że jeśli po przejściu pierwszych kilkuset metrów widoki są tak piękne to dalej będzie jeszcze piękniej. Muszę choćby spróbować uchwycić to piękno. Oszołomiony urodą tego miejsca idę przed siebie. Nie napotykam żywego ducha. Tak jak to sobie wyobrażałem. Nie wyobrażałem sobie natomiast że trasa będzie przypominała.. niedzielny spacer w parku
;) Przynajmniej jeśli chodzi o techniczną skalę trudności. Ścieżka jest szeroka, bardzo dobrze oznaczona i łatwa. W miejscach podmokłych, niekiedy długimi fragmentami, poruszam się po wyłożonej deskami ścieżce. Poruszam się szybko ale plecak ciąży niemiłosiernie. Pocieszam się że z każdym dniem będzie coraz lżej, ale i tak większość myśli zaprzątają mi kwestie czy jeszcze daleko, ile czasu, o boże ale ciężko, kiedy ten odpoczynek
;) Dzieje się tak do czasu aż nie napotykam.. pierwszych reniferów! Wow, pierwszy dzień, w zasadzie jedynie wieczór, a ja spotkałem już te piękne istoty. Z późniejszych rozmów z napotkanymi wędrowcami dowiem się iż nie wszyscy mieli tyle szczęścia co ja. Mimo że renifery podpatruję jedynie przez krzaki, od razu zyskuję więcej energii. Wraz z zapadającym zmrokiem docieram do mojego pierwszego celu, schroniska Abiskojaure. A w zasadzie pod schronisko – podczas swojej wędrówki mieszkał będę wyłącznie w namiocie. Górskie chatki i schroniska będą mi służyły jedynie za kamienie milowe którymi będę odmierzał przebyty dystans. Namiot rozbijam tuż przy strumieniu, który wykorzystuję jedynie do nabrania wody do gotowania. Nie mam siły się myć, jestem cały obolały i padam z nóg – jutro też jest dzień
;) Kładę się do mojego nowego śpiwora puchowego zakupionego specjalnie na te tę okazję. O boże, jak ciepło i przyjemnie
:) Już wiem że była to dobra decyzja.
Kolejnego dnia przekonuję się co będzie najtrudniejsze podczas całej wędrówki. Wychodzenie z ciepłego śpiwora na zewnątrz. Temperatura rano nie jest najgorsza, kilka stopni powyżej zera, ale wyjście na dwór z ciepłego kokonu tak czy inaczej do przyjemnych nie należy. Ponadto wszystko mnie boli, mięśnie mam całe zesztywniałe. Na szczęście przy ciepłym śniadaniu szybko się rozgrzewam (kaszka manna na mleku z proszku z suszonymi owocami i orzechami) i jestem gotów wyruszyć dalej. A jest po co, oj jest. Wczoraj byłem zachwycony widokami, dziś jestem po prostu wniebowzięty
:) Na początek przemierzam przepiękne jesienne lasy, zmierzając powoli w stronę gór. Następnie wspinając się coraz wyżej obserwuję przerzedzającą się wegetację, jednak widoki nie stają się przez to gorsze, wręcz przeciwnie! Zwłaszcza gdy wspinam się ponad korony drzew - widok z góry jest po prostu świetny. Punktem kulminacyjnym zdaje się być spotkanie pierwszego stopnia z reniferami – całe ich stadko, składające się z 5 sztuk nieśpiesznym krokiem przechodzi tuż obok mnie. Zamarły obserwuję je z zachwytem. W końcu poruszam się przepłaszając je – jednak czas wyruszyć w dalszą drogę. A ta wiedzie już przez góry. Z którymi zdążę się dobrze zaznajomić – przez najbliższe kilkadziesiąt kilometrów będę cieszył się takimi to widokami: I nie martwi mnie to ani trochę! To czego jednak zdjęcia nie oddadzą to to że nie jest to przyjemny jesienny spacerek, o nie. Kilogramy i kilometry robią swoje. Początkowo daję sobie radę, przerwy na odpoczynek połączony z krótkimi posiłkami (batony energetyczne i białkowe) robię co 2h. Ale mój marsz wygląda mniej więcej tak: na początku bolą mnie biodra od pasu biodrowego, następnie ramiona męczą się coraz bardziej i boleści barków przewyższają te w obrębie miednicy (które przestaję nawet zauważać), by na koniec niemożebny ból mostka od pasa piersiowego zmuszał mnie do odpoczynku i zdjęcia plecaka. Po czym całość zaczyna się od początku. Zaciskam zęby, śpiewam sobie, liczę, nucę, stękam a czasami przy ostrzejszym podejściu warczę by po chwili łapać oddech. Jest ciężko, cholernie ciężko. Ale kilometry pokonuję zgodnie z planem. A tych wyznaczyłem sobie aż 34 – najpierw 21km do Alesjaure, by następnie przejść kolejne 13km do Tjaktja. I być może nawet dałbym radę gdyby nie to że po ok 5h zaczyna boleć mnie noga. Bardzo boleć. Dokładnie pod kolanem, w miejscu ścięgna mięśnia dwugłowego uda. Początkowo sprawę bagatelizuję ale ból narasta coraz bardziej, a ja zaczynam porządnie utykać. Najpierw przerwy trochę pomagają, ale potem jest jeszcze gorzej – okres rozruchu sprawia że łzy stają mi w oczach. Chce mi się krzyczeć z bólu i poczucia bezsilności. Już wiem że nie jest to zwykłe zmęczenie, ale rozwijający się stan zapalny na skutek mikrourazu. Najprawdopodobniej bieganie z kilkunastokilogramowym plecakiem dnia poprzedniego zrobiło swoje (jest to uraz najbardziej typowy w biegach krótkodystansowych). I gdy po drodze mijam tak cudowne widoki – jedyne o czym mogę myśleć to że nie dam rady, już naprawdę nie mogę i czy nie lepiej było by zawrócić. Gdy na horyzoncie widzę w końcu Alesjaure moja ulga nie zna granic. Choć na chwilę mogę odpocząć. Siedząc przy na szybko przygotowanym posiłku (kuskus, zupka pomidorowa w roli sosu, pół opakowania parmezanu i kabanosy) rozważam wszystkie możliwości. Mógłbym zawrócić, ale tego nie zrobię, o nie. Jakby mnie nie bolała noga powinienem dać radę przejść co najmniej do Nikkaluokta – najbliższego możliwego zejścia ze szlaku pomijając powrót. To „tylko” 70km. Niby dużo, ale na 5 dni – raptem 14km dziennie. Nawet pełznąć powinienem dać radę. Tak naprawdę jednak nie dopuszczam do siebie myśli o porażce i konieczności skrócenia trasy. Wypieram uraz ze swojej świadomości i postanawiam spróbować mimo wszystko przejść zaplanowaną marszrutę. Połykam tabletki przeciwbólowe (na szczęście wyposażyłem się w tramadol z paracetamolem) i potykając się z bólu ruszam dalej w kierunku Tjaktja. Ale zamiast iść pełznę. W 3h pokonuję ledwo 6km. Gdy zaczyna lać – poddaję się. Rozbijam namiot, wsuwam liofilizat i idę spać licząc że jutro rano obudzę się bez bólu. Poranek rozwiewa moje wątpliwości.
CDNNie budzi mnie ból nogi, a wypełniony pęcherz. Zanim jednak zacznę się cieszyć - przy pierwszej próbie zgięcia kolana odzywa się ból. To by więc było tyle w temacie. Już samo wyjście za potrzebą z namiotu jest niebywale męczące i trudne. Choć więc rozważam jeszcze przez chwilę czy po skróceniu wędrówki o wejście na Skierfe nie udało by mi się dotrzeć do Kvikkjokk, tak naprawdę sam w to nie wierzę. Jedynym rozsądnym wyjściem jest zakończenie wycieczki na wysokości Vakkotavare. A i to jeśli się uda to tylko dzięki dużemu zapasowi tabletek przeciwbólowych. Mimo to ludzka psychika to mechanizm odporny na wszelkie rozsądne i logiczne argumenty. Gdy po 30 minutach tabletki zaczynają działać żwawym krokiem ruszam przed siebie. Żwawym jak na osobę która jeszcze przed chwilą nie mogła przejść kilkunastu metrów. Gdy przez 2 godziny niemal nie czuję bólu zaczynam na powrót myśleć że może jednak mojej nodze nic nie dolega
:P Na szczęście tego dnia trasa jest nieco trudniejsza – zapuszczam się w coraz wyższe partie gór. Kiedy więc na skutek zwiększonego obciążenia powracają dolegliwości – wracam i ja na ziemię. Tak to już chyba jest gdy duch chce a ciało nie może
;) Podziwiam więc po prostu otaczające mnie góry. Mimo wysokich butów z goretexem przez jedną z rzek okazuje się konieczne przejście brodząc – woda miejscami sięga do kolan. Docieram do najwyżej położonego schroniska (tam gdzie powinienem znaleźć się już wczoraj) – Tjaktja. Najwyżej – czyli na zaledwie 1000 m n.p.m. Co chyba najlepiej obrazuje że szwedzkie góry nie są wysokie. Za chwilę podejmę „wspinaczkę” na najwyższą przełęcz na szlaku o tej samej nazwie co schronisko – położoną na oszałamiającej wysokości 1140m. Dojście do niej odbywa się jednak po gołoborzu i do przyjemnych nie należy. Staram się mimo wszystko iść w miarę możliwości szybko. Nie wiem bowiem czy moje problemy z nogą będą się po zwolnieniu tempa wycofywać, czy wręcz przeciwnie na skutek kontynuowania marszu z obciążeniem tylko pogarszać. Zakładam więc najgorszy scenariusz i postanawiam pokonywać jak największą odległość każdego dnia bowiem potem może być z tym problem. Tymczasem po zatrzymaniu się na przełęczy na krótki posiłek zaczynam zdawać sobie sprawę że mam również inny kłopot. Kłopot.. za dużej ilości jedzenia. Nie jestem w stanie przejeść założonych na wstępie 4500 kalorii dziennie. Można by się pomyśleć – co to za problem, lepiej za dużo niż za mało. Ja natomiast twierdzę że lepiej w sam raz
;) Każda niezjedzona porcja to dodatkowe gramy na moich plecach. Żuję więc batonik energetyczny mimo że po chałwie nie mam już na nic ochoty..
Na przełęczy spotykam istne tłumy – 7 osobowa grupa właśnie z stamtąd schodzi, a niewiele mniejsza – dociera na nią tuż za mną. Od razu część uroku tej pięknej trasy znika. Nie po to jechałem na koło podbiegunowe żeby potem iść wśród „tłumów”. Niestety nie jestem w stanie ich wszystkich wyprzedzić, pozwalam więc by szli przodem. Nadaremnie
;) Jako że droga dalej wiedzie tylko w dół i potem wzdłuż doliny – zwalniają tempa pokonawszy najcięższą część. Ok, jak nie kijem go to pałką, przyśpieszam ja. W dół moja noga daje sobie jako tako radę. W nagrodę dostaję taki to widok. Niestety znów jest to miejsce którego piękna moje umiejętności fotograficzne nie są w stanie oddać. Bezkresna dolina ciągnąca się po horyzont z wijącą się po niej rzeką oraz dziesiątkami jeziorek i starorzeczy – po prostu bajka. Był to najpiękniejszy widok jaki spotkałem podczas swojej wędrówki. Niestety kto nie był patrząc na powyższe zdjęcie mi nie uwierzy. A dolina Tjaktjavaggi jest po prostu oszałamiająca. Trzeba będzie jednak się do niej przyzwyczaić bo prędko jej nie opuszczę – przede mną 32km wzdłuż niej. Trasa jest miejscami śliska, podmokła i kamienista, jednak nie można powiedzieć że jakoś specjalnie trudna. W miejscach najbardziej mokrych są deski lub mostki taki jak ten. Przez większość czasu jest jednak w miarę sucha, szeroka i dobrze oznaczona. Zaś widoki mimo zejścia już do poziomu rzeki – nadal świetne. Nie śpieszy mi się więc zakładam sobie plan minimum – dojście do schroniska Salka. Wszystko ponadto będzie jedynie bonusem. Do Singi wiem że najprawdopodobniej nie uda mi się dojść. I tak też się dzieje. Po południu noga odzywa się ze zdojoną siłą. Pokonuję ledwie połowę trasy do kolejnego schroniska. Trudno. To miejsce wydaje się równie dobre jak każde inne do rozbicia namiotu
:) Zobaczymy co przyniesie mi kolejny dzień.
CDNNoga boli, to prawda – ale nigdzie mi się nie śpieszy a nad głową świeci słońce. Co więcej potrzeba do szczęścia? Tylko pięknej złotej jesieni! A tej wokół jest pod dostatkiem
:) W ten sposób powitałem kolejny dzień na szlaku – a potem było tylko lepiej. Gdy w końcu dopuściłem do siebie myśl o skróceniu trasy i ją w pełni zaakceptowałem, gdy zamiast skupiać się na zaciskaniu zębów i rozrywającym bólu zacząłem cieszyć się powolnym spacerkiem w promieniach słońca i pięknymi widokami – moja wędrówka w końcu nabrała sensu. Nie tego transcendentnego, o nie – tu niestety muszę w końcu rozczarować tych z Was którzy jeszcze wytrwale czytają relację. Otóż przy samotnej wędrówce po odludziach w pięknych okolicznościach przyrody nie nachodzą nas głębsze myśli ani nie rodzą się wielkie idee
;) Takie rzeczy to albo tylko na filmach, albo ja jestem jakiś wybrakowany
;) Poziom głębi jest porównywalny do tego jadąc autobusem do/z pracy – co będzie w kolejnym odcinku ulubionego serialu, co dobrego zje się dziś na obiad, czy następna część czytanej właśnie książki będzie równie dobra co ta, czy w pracy uda się zrealizować projekt itp. Nuci się piosenki które utknęły złośliwie w głowie albo idzie się bez myśli (nie mylić z bezmyślnie) przed siebie. No bo tak naprawdę czy poza takimi widokami czegoś więcej potrzeba? Oczywiście, ja na szlaku spędziłem tylko dni 7. Można by pomyśleć – za krótko, co to za odcięcie się od cywilizacji, jak tu odnaleźć własne ja pośród ogromu otaczającego nas kosmosu. Jednakże na szlaku tego dnia spotkałem młodego Duńczyka który szedł od południa całość trasy, miał za sobą już ponad 300km, od miesiąca obcował jedynie sam ze sobą oraz otaczającą go głuszą. I wiecie o czym myślał najintensywniej? Co sobie kupi po zakończeniu wędrówki w supermarkecie
:) I że zje swoją ulubioną czekoladę
;)
Ten dzień ogólnie obfitował w interakcje towarzyskie. Przez większość część dnia towarzyszył mi Chińczyk pracujący na co dzień w Sztokholmie. Towarzyszył to może trochę dużo powiedziane gdyż mijaliśmy się po prostu co jakieś 2h – a to on przystawał a ja szedłem dalej, a to następowała sytuacja odwrotna. Dzięki jemu jednak tego dnia zrobione mi zostało pierwsze i ostatnie zdjęcie mojej osoby na szlaku – szkoda było bowiem mi pleców by zabierać ze sobą statyw
;) Karma jednak szybko się zwróciła, kilka godzin później zawróciłem go gdy zobaczyłem że zbacza ze szlaku.
Ale tak, dobrze widzicie. Na trasie pojawiły się ponownie drzewa. Po dotarciu do Singi szlak staje się węższy i mniej popularny (większość osób odbija w kierunku Nikkaluokta kończąc tam swoje spotkanie z Laponią), a także schodzi z gór. Wraz z wędrówką w kierunku Kaitumjaure widoki stają się coraz bardziej jesienne
:) Aż chce się przysiąść i rozkoszować po prostu promieniami słonecznymi padającymi na twarz. Czemu nie? Czasu mam aż nadto. Siadam na ziemi i czytam sobie Kindla
:) Gdy tyłek zaczyna uwierać – ruszam dalej przed siebie
:) Nie mam ani ambicji ani potrzeby dotrzeć dzisiejszego dnia do Teusajaure. Gdy więc wieczorem napotykam cudowne stada reniferów – postanawiam się rozbić tu gdzie stoję i resztkę dnia jaki mi pozostał spędzić na ich obserwowaniu. Brykają dosłownie wszędzie wokół, dodatkowo odnalazły by się w fotomodelingu Oczywiście obserwacja reniferów brzmi bardziej fascynująco niż w rzeczywistości, dlatego po 30min wracam do czytania Kindla. Oj coś czuję że naprawdę zaczyna podobać mi się ta wędrówka
:)
CDNW ostatni odcinku relacji z dalekiej północy znajdziecie odpowiedź na pytanie co można robić przez 2,5 dnia będąc pośród niczego, z dala od ludzi i cywilizacji. W skrócie: nic
;) Oczywiście nic niczemu nie równe. Moje wyglądało tak:
Dystans między ostatnim odcinkiem który został mi do przejścia, czyli odcinkiem Teusajaure-Vakkotavare to ledwie 15km. Do odjazdu autobusu z powodu skrócenia trasy zostało mi aż 2,5 dnia. Mimo to z rana namiot zwijałem w wielkim pośpiechu. Powód? Napotkany wędrowiec powiedział że w drodze do Teusajaure mijał dwie osoby. Tymczasem Teusajaure to nie tylko nazwa schroniska górskiego, ale również jeziora – jeziora które trzeba przepłynąć by móc kontynuować wędrówkę. Na szczęście nie musimy dokonywać tego wpław, na miejscu są łodzie wiosłowe.
Dokładnie w ilości sztuk 3. System ich użytku jest bardzo prosty i opiera się na skandynawskim zaufaniu. Jeśli po Twojej stronie jeziora są dwie łódki, jedną z nich możesz użyć i zostawić na drugiej stronie. Jeżeli jednak łódka jest tylko jedna to czeka cię trzykrotna przeprawa – na drugą stronę po drugą łódkę, odwiezienie jej z powrotem na stronę z której wyruszałeś (holując ją na linie) i dopiero następnie właściwa przeprawa. W ten sposób by zawsze po obu stronach brzegu była co najmniej jedna łódka. Proste? Owszem. Ale ja wiedziałem że te dwie osoby przede mną na szlaku to dwójka Chińczyków napotkanych dnia poprzedniego. A jakoś tak po miesiącu spędzonym w Chinach nie mam najlepszego zdania o ich ogarnięciu. Dlatego byłem pełen obaw że oni o tej zasadzie nigdy nie słyszeli i jeśli jest tylko jedna łódź – użyją ją i zostawią mnie na lodzie. A raczej brzegu. Pośród niczego.
Dlatego gnałem przed siebie po dość stromym zejściu i z tego wszystkiego zgubiłem na chwilę ścieżkę
;) Niby nic, ale zrobiłem to wśród krzaków, rozpadlin i wodospadów
;) Oczywiście nie będę się wracał, co to to nie – po 10min gimnastyki znalazłem się na właściwej drodze. Przez to być może jednak nie spotkałem po drodze Chińczyków – bo gdy dotarłem do schroniska to od jego obsługi dowiedziałem się że nikogo u nich jeszcze nie było. Chciałem koleżeńsko na nich zaczekać byśmy przeprawili się razem, ale zmieniała się pogoda i poradzono mi wyruszyć od razu bo niedługo miało zrobić się na jeziorze nieprzyjemnie faliście. No trudno, Chińczycy będą musieli się trochę nawiosłować
:P Przynajmniej po drodze będą mieli co podziwiać – bo jesień wokół Teusajaure po prostu oszałamia
:)
Co było później? Jedno wielkie nic - nic do robienia poza podziwianiem widoków, kontemplowaniem ciszy i cieszeniem się dobrą lekturą. Namiot rozbiłem kilometr od Vakkotavare by móc cieszyć się nieskrępowaną prywatnością totalnego odludzia. I by mieć dobry widok na niebo.
To o czym bowiem jeszcze Wam nie pisałem to to że praktycznie codziennie polowałem na zorzę polarną. Na północy byłem już kilka razy, w tym dwukrotnie zimą, ale zorzy zobaczyć nie zobaczyłem. Nigdy jednak nie byłem tak daleko na północ. Korzystając więc z dogodnej lokalizacji, oddalenia od zanieczyszczeń nieba światłami cywilizacji i niezłej pogody (niebo przez kilka dni było praktycznie bezchmurne) nastawiałem co noc budzik co godzinę i otulony w śpiwór wystawiałem głowę na zewnątrz. Wszystko na nic! Zorzy jak nie widziałem tak nie zobaczyłem, za to co wymarzłem to moje
;) Prawdopodobnie natrafiłem na okres niewielkiej aktywności słonecznej, ale pełnia księżyca rozświetlająca niebo tak mocno że w namiocie w nocy nie trzeba było używać latarki też raczej nie pomogła..
Kolejnego dnia na noc zszedłem do samego Vakkotavare (a co, jak szaleć to szaleć, mogę nocować co dzień gdzie indziej
;) ), gdzie znów ujrzałem ślady cywilizacji (linia wysokiego napięcia!) Po raz pierwszy od tygodnia zobaczyłem asfaltową drogę. I zrobiło mi się trochę smutno. Ale tylko trochę - wystarczyło zejść kilka kroków poniżej drogi by cieszyć się chociaż jeden wieczór dłużej takimi widokami.
"Filmy wędrówki" brzmi jakoś śmiesznie, wręcz infantylnie;-) Zdecydowanie wolę określenie "kino drogi". A poza tym gratulacje! Pozostaję w oczekiwaniu na ciąg dalszy:-) Wysłane z mojego E5823 przy użyciu Tapatalka
Quote:Od czasu przeczytania forumowej relacji BooBooZB marzyło mi się wyruszenie na Arctic Trail na Grenlandii.Satisfaction +1
;) Noi gratulacje Ojciec - czekam na ciąg dalszy.
Washington gratuluję powiększania się rodziny. Ja przy pierwszej ciąży z plecakiem na plecach zjechałam pół włoch. Natomiast druga ciąża to inna bajka... wyprawa do łazienki obfitowała w skurcze więc też tylko patrzyłam na nowe promocje ze smakiem.....Pisz dalej relację bo jestem mega ciekawa;)
Świetnie się czyta. Dzięki i czakam na ciąg dalszy. A że planujemy coś podobnego, a w ramach testu coś krótszego już na tę zimę, mam pytanie praktyczne - z jakim typem butli jest taki problem na północy? Wolałbym dzięki Twojemu doświadczeniu uniknąc podobnej sytuacji
:)
Dzięki wszystkim za słowa zachęty, dziś postaram się wrzucić kolejną część, niestety ostatnio mam mały natłok zajęć@yorgil tak jak pisał @Don_Bartoss primusy są najpopularniejsze, więc wszelkie kuchenki z tym samym typem wkrętu będą ok@marcin.n akurat Polaków żadnych nie spotkałem, ogólnie może ze 30 osób się przewinęło na szlaku przez cały wyjazd (z czego większość jednego dnia - duża grupa młodych ludzi), bywały dni gdy nie było nikogo
@olus A teraz? No po prostu już nie mogę z tym nowym google. Najgorsze jest to że nie mam pojęcia co robię nie tak. Nową część wrzucę już z innego hostingu
@WashingtonŚwietną wyprawe sobie zrobiłeś. Tylko pozazdrościć.Moja żona też nie chciała podróżować w ciąży. Za to teraz z córeczką sobie odbijamy także szykuj się na latanie z infantem
:) Bo to super sprawa, co prawda trochę w tych podróżach trzeba pozmieniać, ale we troje jest jeszcze weselej.Gratuluje potomka, dbaj o żone.Tacierzyństwo to super sprawa!
Nic dodać, nic ująć. Aż się wręcz słyszy tę ciszę
:) Muszę przyznać, że to jedna z niewielu relacji (z ostatnich czasów- obok geckowych Wysp Owczych), na której ciąg dalszy czekałam z niecierpliwością. Super sprawa, cudowne fotki!
dziękuję za miłe słowa
:) a raczej dziękuję w imieniu Laponii
;)@gecko - tak naprawdę to jest tam piękniej niż na zdjęciach
;) Ze względu na kiepskie oświetlenie podczas pierwszych dni (chmury) nie byłem w stanie do końca oddać piękna tamtejszej przyrody na zdjęciach. Zdjęcia były lekko obrabiane ale właśnie pod kątem światła
Czy oglądaliście kiedyś filmy wędrówki, takie jak "Into the wild?", "Wild" czy "A Walk in the Woods"? Jeśli tak, to zapewne po ich obejrzeniu przepełniała Was, tak jak i mnie, nieodparta chęć wyruszenia w samotną wędrówkę. Wędrówkę celem pokonania swych ograniczeń, pokazania że jesteśmy w stanie przejść te kilkaset (albo i chociaż kilkadziesiąt) kilometrów zdani tylko na własne siły. Wędrówki w poszukiwaniu piękna otaczającego nas świata, doświadczenia jego ogromu i majestatu. Czy w końcu wędrówki celem poszerzenia swej świadomości – by pozbawieni szumu informacyjnego zalewającego nas na co dzień, mieć w końcu czas zajrzeć wgłąb własnej duszy.
Za mną takie marzenie chodziło już od jakiegoś czasu, w tym roku miałem okazję je w końcu zrealizować. Można by nawet powiedzieć, że przypadkowo, relacja ta mogłaby się bowiem równie dobrze nazywać "Ucieczka przed tacierzyństwem" ;)
Do ojcostwa podobno człowiek nie jest się w stanie przygotować, nie ważne że go wyczekiwał i układał sobie plany. Ja na pewno przygotowany się nie czuję. Z początku koncept nowej osoby w rodzinie wydaje się po prostu zupełnie abstrakcyjny. Można wszystko sobie racjonalnie poukładać, ale wraz z rosnącym brzuchem żony perspektywa zmienia się diametralnie. Chociażby perspektywa na podróże. Po przeczytaniu mnóstwa artykułów naukowych, byliśmy pewni że w ciąży podróżować będziemy o ile zdrowie pozwoli co najmniej do 8 miesiąca. Początkowo szło nam nawet dobrze, podczas majowych trekingów po parkach narodowych zachodniego wybrzeża USA nawet nie zauważyliśmy różnicy. Ale już bliżej czerwca nawet łagodniejsze norweskie fiordy zaczynały być problematyczne. Z wejścia na Troltungę żona z powodów kondycyjnych musiała niestety zrezygnować. Ostatecznie jednak to nie wydolność fizyczna pokrzyżowała nam wyjazdowe plany. Na nic bowiem wiedza medyczna o braku przeciwwskazań do nawet długich lotów samolotem, kiedy w grę wchodzą najzwyklejsze w świecie obawy ciężarnej kobiety. I tak zdesperowany musiałem oglądać przemijanie kolejnych rewelacyjnych promocji lotniczych, a zaplanowany na wrzesień urlop stanął pod dużym znakiem zapytania. Na szczęście żona świetnie rozumiała moje frustracje i drogą konsensusu ustaliliśmy, że w takim wypadku mogę pojechać na krótki wypad tam gdzie ona i tak by nie chciała pojechać.
To było to! Wreszcie pojawiła się możliwość zrealizowania tkwiącej od dawna z tyłu głowy myśli o długiej pieszej wędrówce po odludnych terenach. Długich miesięcy by iść Appalachian czy Pacific Coast Trail nie miałem, pozostało więc wybranie się w miejsce odludne, najlepiej położone gdzieś w Arktyce. Od czasu przeczytania forumowej relacji BooBooZB marzyło mi się wyruszenie na Arctic Trail na Grenlandii. Niestety z marzeniami jest tak, że nie można na ich realizację zbyt długo czekać, bo w międzyczasie może np. zbankrutować jedyny tani przewoźnik latający na Grenlandię ;) Obecnie koszty lotów w tamte rejony wykraczają poza moje możliwości finansowe, marzenie to trzeba było odłożyć więc na później i wziąć się za to drugie, bardziej dostępne – przejście lapońskiego szlaku królewskiego - Kungsleden.
cdnKungsleden, czyli Szlak Królewski, to licząca sobie ponad 400 km piesza trasa biegnąca przez szwedzką Laponię. W znacznej części przebiega ona za kołem podbiegunowym. Mimo że stosunkowo łatwa technicznie i dobrze oznaczona, trasa ta gwarantuje piękne widoki dziewiczych, lapońskich krajobrazów – przebiega bowiem przez tereny praktycznie bezludne. Jest więc idealnym wyborem dla chcących doświadczyć dzikości i samotności, ale nie będących wytrawnymi zdobywcami odludzi.
Choć marzyło mi się przejście Kungsleden w całości, tak dużo czasu niestety nie miałem. Odizolowanie trasy sprawia, że na samo dotarcie i powrót do Polski potrzebne są 4 dni. Przynajmniej jeśli się chce podróżować tanio. W tym celu trzeba przelecieć bowiem z Sztokholmu do Kiruny Nowegianem, a następnie poruszać się lokalnymi autobusami. Niestety loty LCC do Skavsty nie dały zgrać się w żaden sensowny sposób z lotami z Arlandy na daleką północ i bez dnia spędzonego w Sztokholmie się nie obyło. Tym samym na wędrówkę został mi niespełna tydzień. Ile można przejść w 6 dni po tundrze? Nie miałem pojęcia, ale planowałem przejść prawie 200 km, całą północną część szlaku biegnącą od Abisko do Kvikkjokk.
Do wyprawy postanowiłem przygotować się solidnie. W ustaleniu dziennej marszruty bardzo przydatny był dokładnie opisujący całość trasy przewodnik Cody Duncana. Najważniejsze jednak było dobre wyposażenie. Część ekwipunku miałem już po wycieczce do Kirgistanu, ale bez bolesnego finansowo doposażania się nie obyło. Śpiwór puchowy to niestety podstawa (w nocy temperatura we wrześniu oscyluje około zera, a po całodniowej wędrówce, czasem w deszczu, ciężej rozgrzać wnętrze śpiwora), musiałem też wymienić trochę odzieży na odzież techniczną. Nastawiony byłem na oszczędzanie każdego grama, wiedząc że potem moje ramiona i plecy mi za to podziękują. Do wymiany na lżejszy poszedł więc plecak, zaś na 10 dni wycieczki musiały wystarczyć mi 3 koszulki. Gdy spakowałem całość ekwipunku ogarnęła mnie chwilowa duma – 8,5 kg. Chwilowa, gdyż gdy dorzuciłem do plecaka jedzenie mina mi szybko zrzedła..
Po przeczytaniu licznych rad zamieszczanych w internecie przez długodystansowych piechurów postanowiłem jeść na trasie około 4500 kalorii każdego dnia. W końcu dziennie miałem przechodzić około 33 km, wędrując od 8 do 14h. Nawet decydując się na najlżejszą wysokoenergetyczną żywność (żywność liofilizowaną, suszone owoce, orzechy) ilości pochłanianego pokarmu miały być imponujące. I tym sposobem bagaż mój podwoił swoją wagę.
Na koniec zostało przygotowanie kondycyjne. Choć na co dzień staram się być aktywny fizycznie, z ćwiczeniami aerobowymi trzeba było się przeprosić i ponowić znajomość. Do karnetu na siłownię dołączył karnet na basen, do pracy zaś zacząłem dojeżdżać rowerem. Oczywiście by przygotować się do wędrówki najlepiej byłoby po prostu chodzić długie dystanse, tylko kto by na to miał czas...
Kiedy więc wyruszałem na warszawskie lotnisko wydawało mi się że jestem gotowy. Że było inaczej miało okazać się już wkrótce.
cdn
Moja przygoda z Laponią zanim się w ogóle zaczęła parokrotnie prawie się zakończyła. Po raz pierwszy – na warszawskim lotnisku. Jako że w podróż brałem ze sobą, co prawda mały bo mały, ale ważący aż 17kg plecak, stwierdziłem że tym razem bez bagażu rejestrowanego się nie obejdzie. Zdarzało mi się wcześniej przemycać jako bagaż podręczny dużo większe plecami (rekord 70l :) ), ale tym razem nie chcę ryzykować powodzenia wycieczki z powodu nadmiernej oszczędności. Po raz pierwszy w życiu w W6 kupuję więc bagaż rejestrowany. Właśnie dlatego gdy na lotnisku stawiłem się 1,5h przed odlotem byłem kompletnie nieprzygotowany na widok dzikich tłumów ludzi stojących do odprawy.. Na przemian pracując łokciami i śląc błagalne spojrzenia ledwo zdążam na samolot. Chwile stresu nagrodziło mi szybkie złapanie stopa do Sztokholmu – czekam niespełna 10min zanim zatrzymuje się młoda para. Mimo że przez Sztokholm tylko przejeżdżają – odwożą mnie prawie pod drzwi hostelu.
O Sztokholmie wspomnę tylko z kronikarskiego obowiązku – mimo że jest chyba najpiękniejszym z północnych miast w żaden sposób nie może równać się z Laponią. To moja druga wizyta w tej uroczej stolicy. Pierwsza odbywała się zimą, tym razem wita mnie niemal letnia pogoda. Co najdziwniejsze – bardziej podobało mi się tu wśród śniegu i zimna :) Sztokholm wśród bieli otoczony akwenem częściowo skutym lodem nabiera wręcz bajkowego charakteru. Nic nie szkodzi – skoro większość atrakcji mam już zaliczonych tym razem mogę się po prostu rozkoszować nieśpiesznym spacerem.
Mam czas nawet odwiedzić dwa muzea, korzystając z tego że większość tego typu obiektów w Sztokholmie jest darmowa. Muzeum sztuki nowoczesnej polecam raczej tylko koneserom, ew chcącym się pochwalić fotką z obrazami Picassa. Natomiast muzeum wojskowe polecam wszystkim. Kolekcja co prawda nie jest jakoś nadmiernie rozbudowana, za to opisy historyczne są dość wyczerpujące (a czasem zaskakują – jak przyznanie się że próba zachowania neutralności podczas IIWŚ tak naprawdę była wspieraniem nazizmu). Historia nie toczy się jednak w muzeach, a zmienia na naszych oczach na miejskich uliczkach. Po raz pierwszy mam okazję zobaczyć na własne oczy bandy dzieciaków goniące za pokemonami – wpatrzone w ekrany smartfonów nie dostrzegają nic wokół.
Może nie widzę takich scen: https://www.youtube.com/watch?v=hQx17ziiSiE ale i tak widok ten skłania do refleksji? Jak dużo dzieli nas od życia w wirtualnej rzeczywistości?
Tego wieczoru mam okazję po raz pierwszy spróbować to czym będę się żywił przez następne dni – liofilizowane dania. Ich wysoka cena w Polsce wydaje się śmiesznie niska jeśli porównać ją z cenami żywności skandynawskiej. A i smak nie jest najgorszy – chyba będę w stanie przywyknąć. Następnego dnia bez zbędnych przygód przemieszczam się na lotnisko. W samolocie nie tylko oglądam piękne szwedzkie krajobrazy
ale również spotykam dwójkę Brytyjczyków. Po trekingowych butach i ubraniu z membranami szybko orientuję się że ich cel podróży musi być podobny. Ale podobieństw jest więcej! Żona jednego z nich jest w ciąży, zwykle na wędrówki lub w góry chodzą razem, jednakże z powodu zbliżającego się terminu porodu – wysłał męża z kolegą na ostatnią ekspedycję przed pojawieniem się dziecka :D Nawet termin rozwiązania mamy podobny ;) Jedyna różnica – chłopaki będą szli od południa. No i kiedy oni wsiadają w taksę z lotniska – ja wyruszam pieszo. Tuż po wyjściu z terminalu widzę że wylądowałem na dalekiej północy. Po pierwsze tu już piękna złota jesień trwa w najlepsze. Po drugie – takich znaków dużo się nie widuje przy innych lotniskach ;)
Do centrum miasta mam 8km. Gdy piszę centrum to mam na myśli to obecne, nie to do którego dopiero przeniosą większość mieszkańców. Prawie całe miast bowiem niedługo zmieni swoje położenie. W Kirunie znajduje się się największa na świecie kopalnia żelaza. Choć zapewnia miastu rozwój, odpowiada również za procesy subsydencji – powolnego opadania terenu. Już w 2004 zadecydowano o konieczności przeniesienia centrum miasta. W 2007 roku rozpoczęto przenosiny, jednakże w 2010 roku zmieniono zdanie, wybierając inny rejon dla budowy. Dziś mamy 2016 rok a przyszła metropolia wygląda tak:
Wygląda na to że warszawskie metro już szybciej powstaje ;) Do śmiechu przestaje mi być jednak dość szybko gdy w sklepie sportowym informują mnie że butli gazowych do mojego rodzaju palnika nie mają, a w ogóle przestali takowe sprzedawać jakieś 4-5 lat temu. Na dwóch stacjach benzynowych również nikt nic nie wie. No to ładnie. Bez butli cała podróż legnie w gruzach, nie będę miał się czym żywić. Zdesperowany uderzam do supermarketów i na szczęście w drugi z nich odnajduję butlę. Uratowany! Ulga jednak szybko mija gdy patrzę na zegarek – na poszukiwania zmarnowałem prawie 2h. Ledwo wystarczy mi czasu by dotrzeć na pociąg. A raczej ledwo wystarczyłoby mi czasu na pociąg gdyby.. nie uciekł mi właśnie autobus :/ Odjechał dosłownie minutę temu.. Do stacji kolejowej mam dokładnie 2,5km (jednakże wtedy wydawało mi się że jest to ok 4km – maps.me nie jest zbyt dokładny) a czasu ledwo 20 min. Trudno, Skandynawia nie Skandynawia – trzeba brać taksę. Podchodzę do taryfiarza, pytam o cenę po czym dziękuję i zaczynam biec. 400 koron! Czy oni zgłupieli? Biegnę ile sił w nogach. Teraz już wiem jak czuli się spartanie. 17kg na plecach to o 17kg za dużo. Wypluwam płuca, charczę, płaczę i krzyczę z bezsilności – ale na pociąg zdążam. Padam na fotel ledwie żywy. Na miejsce dojadę o 17. Czy naprawdę tego dnia zaplanowałem jeszcze 15km marszu?
CDNPiękno. Oszałamiające piękno jesiennej ferii barw. Inaczej nie jestem w stanie opisać swoich pierwszych wrażeń na szlaku. Po wyjściu z pociągu zaledwie kilka kroków wystarczy by znaleźć się w pełnym cudownie ciepłych kolorów świecie. Szczerzę się radośnie niczym głupi do sera. No i zapamiętale cykam fotki, raz po raz. Nic to że jest pochmurno i powoli się ściemnia i wiem że zdjęcia nie oddadzą w żaden sposób tego co widzę na własne oczy. I że jeśli po przejściu pierwszych kilkuset metrów widoki są tak piękne to dalej będzie jeszcze piękniej. Muszę choćby spróbować uchwycić to piękno.
Oszołomiony urodą tego miejsca idę przed siebie. Nie napotykam żywego ducha. Tak jak to sobie wyobrażałem. Nie wyobrażałem sobie natomiast że trasa będzie przypominała.. niedzielny spacer w parku ;) Przynajmniej jeśli chodzi o techniczną skalę trudności. Ścieżka jest szeroka, bardzo dobrze oznaczona i łatwa.
W miejscach podmokłych, niekiedy długimi fragmentami, poruszam się po wyłożonej deskami ścieżce.
Poruszam się szybko ale plecak ciąży niemiłosiernie. Pocieszam się że z każdym dniem będzie coraz lżej, ale i tak większość myśli zaprzątają mi kwestie czy jeszcze daleko, ile czasu, o boże ale ciężko, kiedy ten odpoczynek ;) Dzieje się tak do czasu aż nie napotykam.. pierwszych reniferów! Wow, pierwszy dzień, w zasadzie jedynie wieczór, a ja spotkałem już te piękne istoty.
Z późniejszych rozmów z napotkanymi wędrowcami dowiem się iż nie wszyscy mieli tyle szczęścia co ja. Mimo że renifery podpatruję jedynie przez krzaki, od razu zyskuję więcej energii. Wraz z zapadającym zmrokiem docieram do mojego pierwszego celu, schroniska Abiskojaure. A w zasadzie pod schronisko – podczas swojej wędrówki mieszkał będę wyłącznie w namiocie. Górskie chatki i schroniska będą mi służyły jedynie za kamienie milowe którymi będę odmierzał przebyty dystans. Namiot rozbijam tuż przy strumieniu, który wykorzystuję jedynie do nabrania wody do gotowania. Nie mam siły się myć, jestem cały obolały i padam z nóg – jutro też jest dzień ;) Kładę się do mojego nowego śpiwora puchowego zakupionego specjalnie na te tę okazję. O boże, jak ciepło i przyjemnie :) Już wiem że była to dobra decyzja.
Kolejnego dnia przekonuję się co będzie najtrudniejsze podczas całej wędrówki. Wychodzenie z ciepłego śpiwora na zewnątrz. Temperatura rano nie jest najgorsza, kilka stopni powyżej zera, ale wyjście na dwór z ciepłego kokonu tak czy inaczej do przyjemnych nie należy. Ponadto wszystko mnie boli, mięśnie mam całe zesztywniałe. Na szczęście przy ciepłym śniadaniu szybko się rozgrzewam (kaszka manna na mleku z proszku z suszonymi owocami i orzechami) i jestem gotów wyruszyć dalej. A jest po co, oj jest. Wczoraj byłem zachwycony widokami, dziś jestem po prostu wniebowzięty :) Na początek przemierzam przepiękne jesienne lasy, zmierzając powoli w stronę gór.
Następnie wspinając się coraz wyżej obserwuję przerzedzającą się wegetację, jednak widoki nie stają się przez to gorsze, wręcz przeciwnie!
Zwłaszcza gdy wspinam się ponad korony drzew - widok z góry jest po prostu świetny.
Punktem kulminacyjnym zdaje się być spotkanie pierwszego stopnia z reniferami – całe ich stadko, składające się z 5 sztuk nieśpiesznym krokiem przechodzi tuż obok mnie. Zamarły obserwuję je z zachwytem.
W końcu poruszam się przepłaszając je – jednak czas wyruszyć w dalszą drogę. A ta wiedzie już przez góry. Z którymi zdążę się dobrze zaznajomić – przez najbliższe kilkadziesiąt kilometrów będę cieszył się takimi to widokami:
I nie martwi mnie to ani trochę!
To czego jednak zdjęcia nie oddadzą to to że nie jest to przyjemny jesienny spacerek, o nie. Kilogramy i kilometry robią swoje. Początkowo daję sobie radę, przerwy na odpoczynek połączony z krótkimi posiłkami (batony energetyczne i białkowe) robię co 2h. Ale mój marsz wygląda mniej więcej tak: na początku bolą mnie biodra od pasu biodrowego, następnie ramiona męczą się coraz bardziej i boleści barków przewyższają te w obrębie miednicy (które przestaję nawet zauważać), by na koniec niemożebny ból mostka od pasa piersiowego zmuszał mnie do odpoczynku i zdjęcia plecaka. Po czym całość zaczyna się od początku. Zaciskam zęby, śpiewam sobie, liczę, nucę, stękam a czasami przy ostrzejszym podejściu warczę by po chwili łapać oddech. Jest ciężko, cholernie ciężko. Ale kilometry pokonuję zgodnie z planem. A tych wyznaczyłem sobie aż 34 – najpierw 21km do Alesjaure, by następnie przejść kolejne 13km do Tjaktja. I być może nawet dałbym radę gdyby nie to że po ok 5h zaczyna boleć mnie noga. Bardzo boleć. Dokładnie pod kolanem, w miejscu ścięgna mięśnia dwugłowego uda. Początkowo sprawę bagatelizuję ale ból narasta coraz bardziej, a ja zaczynam porządnie utykać. Najpierw przerwy trochę pomagają, ale potem jest jeszcze gorzej – okres rozruchu sprawia że łzy stają mi w oczach. Chce mi się krzyczeć z bólu i poczucia bezsilności. Już wiem że nie jest to zwykłe zmęczenie, ale rozwijający się stan zapalny na skutek mikrourazu. Najprawdopodobniej bieganie z kilkunastokilogramowym plecakiem dnia poprzedniego zrobiło swoje (jest to uraz najbardziej typowy w biegach krótkodystansowych). I gdy po drodze mijam tak cudowne widoki – jedyne o czym mogę myśleć to że nie dam rady, już naprawdę nie mogę i czy nie lepiej było by zawrócić.
Gdy na horyzoncie widzę w końcu Alesjaure moja ulga nie zna granic. Choć na chwilę mogę odpocząć.
Siedząc przy na szybko przygotowanym posiłku (kuskus, zupka pomidorowa w roli sosu, pół opakowania parmezanu i kabanosy) rozważam wszystkie możliwości. Mógłbym zawrócić, ale tego nie zrobię, o nie. Jakby mnie nie bolała noga powinienem dać radę przejść co najmniej do Nikkaluokta – najbliższego możliwego zejścia ze szlaku pomijając powrót. To „tylko” 70km. Niby dużo, ale na 5 dni – raptem 14km dziennie. Nawet pełznąć powinienem dać radę. Tak naprawdę jednak nie dopuszczam do siebie myśli o porażce i konieczności skrócenia trasy. Wypieram uraz ze swojej świadomości i postanawiam spróbować mimo wszystko przejść zaplanowaną marszrutę. Połykam tabletki przeciwbólowe (na szczęście wyposażyłem się w tramadol z paracetamolem) i potykając się z bólu ruszam dalej w kierunku Tjaktja. Ale zamiast iść pełznę. W 3h pokonuję ledwo 6km. Gdy zaczyna lać – poddaję się. Rozbijam namiot, wsuwam liofilizat i idę spać licząc że jutro rano obudzę się bez bólu. Poranek rozwiewa moje wątpliwości.
CDNNie budzi mnie ból nogi, a wypełniony pęcherz. Zanim jednak zacznę się cieszyć - przy pierwszej próbie zgięcia kolana odzywa się ból. To by więc było tyle w temacie. Już samo wyjście za potrzebą z namiotu jest niebywale męczące i trudne. Choć więc rozważam jeszcze przez chwilę czy po skróceniu wędrówki o wejście na Skierfe nie udało by mi się dotrzeć do Kvikkjokk, tak naprawdę sam w to nie wierzę. Jedynym rozsądnym wyjściem jest zakończenie wycieczki na wysokości Vakkotavare. A i to jeśli się uda to tylko dzięki dużemu zapasowi tabletek przeciwbólowych.
Mimo to ludzka psychika to mechanizm odporny na wszelkie rozsądne i logiczne argumenty. Gdy po 30 minutach tabletki zaczynają działać żwawym krokiem ruszam przed siebie. Żwawym jak na osobę która jeszcze przed chwilą nie mogła przejść kilkunastu metrów. Gdy przez 2 godziny niemal nie czuję bólu zaczynam na powrót myśleć że może jednak mojej nodze nic nie dolega :P Na szczęście tego dnia trasa jest nieco trudniejsza – zapuszczam się w coraz wyższe partie gór. Kiedy więc na skutek zwiększonego obciążenia powracają dolegliwości – wracam i ja na ziemię. Tak to już chyba jest gdy duch chce a ciało nie może ;) Podziwiam więc po prostu otaczające mnie góry. Mimo wysokich butów z goretexem przez jedną z rzek okazuje się konieczne przejście brodząc – woda miejscami sięga do kolan.
Docieram do najwyżej położonego schroniska (tam gdzie powinienem znaleźć się już wczoraj) – Tjaktja. Najwyżej – czyli na zaledwie 1000 m n.p.m.
Co chyba najlepiej obrazuje że szwedzkie góry nie są wysokie. Za chwilę podejmę „wspinaczkę” na najwyższą przełęcz na szlaku o tej samej nazwie co schronisko – położoną na oszałamiającej wysokości 1140m. Dojście do niej odbywa się jednak po gołoborzu i do przyjemnych nie należy. Staram się mimo wszystko iść w miarę możliwości szybko. Nie wiem bowiem czy moje problemy z nogą będą się po zwolnieniu tempa wycofywać, czy wręcz przeciwnie na skutek kontynuowania marszu z obciążeniem tylko pogarszać. Zakładam więc najgorszy scenariusz i postanawiam pokonywać jak największą odległość każdego dnia bowiem potem może być z tym problem. Tymczasem po zatrzymaniu się na przełęczy na krótki posiłek zaczynam zdawać sobie sprawę że mam również inny kłopot. Kłopot.. za dużej ilości jedzenia. Nie jestem w stanie przejeść założonych na wstępie 4500 kalorii dziennie. Można by się pomyśleć – co to za problem, lepiej za dużo niż za mało. Ja natomiast twierdzę że lepiej w sam raz ;) Każda niezjedzona porcja to dodatkowe gramy na moich plecach. Żuję więc batonik energetyczny mimo że po chałwie nie mam już na nic ochoty..
Na przełęczy spotykam istne tłumy – 7 osobowa grupa właśnie z stamtąd schodzi, a niewiele mniejsza – dociera na nią tuż za mną. Od razu część uroku tej pięknej trasy znika. Nie po to jechałem na koło podbiegunowe żeby potem iść wśród „tłumów”. Niestety nie jestem w stanie ich wszystkich wyprzedzić, pozwalam więc by szli przodem. Nadaremnie ;) Jako że droga dalej wiedzie tylko w dół i potem wzdłuż doliny – zwalniają tempa pokonawszy najcięższą część. Ok, jak nie kijem go to pałką, przyśpieszam ja. W dół moja noga daje sobie jako tako radę. W nagrodę dostaję taki to widok.
Niestety znów jest to miejsce którego piękna moje umiejętności fotograficzne nie są w stanie oddać. Bezkresna dolina ciągnąca się po horyzont z wijącą się po niej rzeką oraz dziesiątkami jeziorek i starorzeczy – po prostu bajka. Był to najpiękniejszy widok jaki spotkałem podczas swojej wędrówki. Niestety kto nie był patrząc na powyższe zdjęcie mi nie uwierzy. A dolina Tjaktjavaggi jest po prostu oszałamiająca. Trzeba będzie jednak się do niej przyzwyczaić bo prędko jej nie opuszczę – przede mną 32km wzdłuż niej. Trasa jest miejscami śliska, podmokła i kamienista, jednak nie można powiedzieć że jakoś specjalnie trudna. W miejscach najbardziej mokrych są deski lub mostki taki jak ten.
Przez większość czasu jest jednak w miarę sucha, szeroka i dobrze oznaczona.
Zaś widoki mimo zejścia już do poziomu rzeki – nadal świetne.
Nie śpieszy mi się więc zakładam sobie plan minimum – dojście do schroniska Salka. Wszystko ponadto będzie jedynie bonusem. Do Singi wiem że najprawdopodobniej nie uda mi się dojść. I tak też się dzieje. Po południu noga odzywa się ze zdojoną siłą. Pokonuję ledwie połowę trasy do kolejnego schroniska. Trudno. To miejsce wydaje się równie dobre jak każde inne do rozbicia namiotu :) Zobaczymy co przyniesie mi kolejny dzień.
CDNNoga boli, to prawda – ale nigdzie mi się nie śpieszy a nad głową świeci słońce. Co więcej potrzeba do szczęścia? Tylko pięknej złotej jesieni! A tej wokół jest pod dostatkiem :) W ten sposób powitałem kolejny dzień na szlaku – a potem było tylko lepiej.
Gdy w końcu dopuściłem do siebie myśl o skróceniu trasy i ją w pełni zaakceptowałem, gdy zamiast skupiać się na zaciskaniu zębów i rozrywającym bólu zacząłem cieszyć się powolnym spacerkiem w promieniach słońca i pięknymi widokami – moja wędrówka w końcu nabrała sensu.
Nie tego transcendentnego, o nie – tu niestety muszę w końcu rozczarować tych z Was którzy jeszcze wytrwale czytają relację. Otóż przy samotnej wędrówce po odludziach w pięknych okolicznościach przyrody nie nachodzą nas głębsze myśli ani nie rodzą się wielkie idee ;) Takie rzeczy to albo tylko na filmach, albo ja jestem jakiś wybrakowany ;) Poziom głębi jest porównywalny do tego jadąc autobusem do/z pracy – co będzie w kolejnym odcinku ulubionego serialu, co dobrego zje się dziś na obiad, czy następna część czytanej właśnie książki będzie równie dobra co ta, czy w pracy uda się zrealizować projekt itp. Nuci się piosenki które utknęły złośliwie w głowie albo idzie się bez myśli (nie mylić z bezmyślnie) przed siebie. No bo tak naprawdę czy poza takimi widokami czegoś więcej potrzeba?
Oczywiście, ja na szlaku spędziłem tylko dni 7. Można by pomyśleć – za krótko, co to za odcięcie się od cywilizacji, jak tu odnaleźć własne ja pośród ogromu otaczającego nas kosmosu. Jednakże na szlaku tego dnia spotkałem młodego Duńczyka który szedł od południa całość trasy, miał za sobą już ponad 300km, od miesiąca obcował jedynie sam ze sobą oraz otaczającą go głuszą. I wiecie o czym myślał najintensywniej? Co sobie kupi po zakończeniu wędrówki w supermarkecie :) I że zje swoją ulubioną czekoladę ;)
Ten dzień ogólnie obfitował w interakcje towarzyskie. Przez większość część dnia towarzyszył mi Chińczyk pracujący na co dzień w Sztokholmie. Towarzyszył to może trochę dużo powiedziane gdyż mijaliśmy się po prostu co jakieś 2h – a to on przystawał a ja szedłem dalej, a to następowała sytuacja odwrotna. Dzięki jemu jednak tego dnia zrobione mi zostało pierwsze i ostatnie zdjęcie mojej osoby na szlaku – szkoda było bowiem mi pleców by zabierać ze sobą statyw ;)
Karma jednak szybko się zwróciła, kilka godzin później zawróciłem go gdy zobaczyłem że zbacza ze szlaku.
Ale tak, dobrze widzicie. Na trasie pojawiły się ponownie drzewa. Po dotarciu do Singi szlak staje się węższy i mniej popularny (większość osób odbija w kierunku Nikkaluokta kończąc tam swoje spotkanie z Laponią), a także schodzi z gór. Wraz z wędrówką w kierunku Kaitumjaure widoki stają się coraz bardziej jesienne :)
Aż chce się przysiąść i rozkoszować po prostu promieniami słonecznymi padającymi na twarz.
Czemu nie? Czasu mam aż nadto. Siadam na ziemi i czytam sobie Kindla :) Gdy tyłek zaczyna uwierać – ruszam dalej przed siebie :)
Nie mam ani ambicji ani potrzeby dotrzeć dzisiejszego dnia do Teusajaure. Gdy więc wieczorem napotykam cudowne stada reniferów – postanawiam się rozbić tu gdzie stoję i resztkę dnia jaki mi pozostał spędzić na ich obserwowaniu.
Brykają dosłownie wszędzie wokół, dodatkowo odnalazły by się w fotomodelingu
Oczywiście obserwacja reniferów brzmi bardziej fascynująco niż w rzeczywistości, dlatego po 30min wracam do czytania Kindla. Oj coś czuję że naprawdę zaczyna podobać mi się ta wędrówka :)
CDNW ostatni odcinku relacji z dalekiej północy znajdziecie odpowiedź na pytanie co można robić przez 2,5 dnia będąc pośród niczego, z dala od ludzi i cywilizacji. W skrócie: nic ;) Oczywiście nic niczemu nie równe. Moje wyglądało tak:
Dystans między ostatnim odcinkiem który został mi do przejścia, czyli odcinkiem Teusajaure-Vakkotavare to ledwie 15km. Do odjazdu autobusu z powodu skrócenia trasy zostało mi aż 2,5 dnia. Mimo to z rana namiot zwijałem w wielkim pośpiechu. Powód? Napotkany wędrowiec powiedział że w drodze do Teusajaure mijał dwie osoby. Tymczasem Teusajaure to nie tylko nazwa schroniska górskiego, ale również jeziora – jeziora które trzeba przepłynąć by móc kontynuować wędrówkę. Na szczęście nie musimy dokonywać tego wpław, na miejscu są łodzie wiosłowe.
Dokładnie w ilości sztuk 3. System ich użytku jest bardzo prosty i opiera się na skandynawskim zaufaniu. Jeśli po Twojej stronie jeziora są dwie łódki, jedną z nich możesz użyć i zostawić na drugiej stronie. Jeżeli jednak łódka jest tylko jedna to czeka cię trzykrotna przeprawa – na drugą stronę po drugą łódkę, odwiezienie jej z powrotem na stronę z której wyruszałeś (holując ją na linie) i dopiero następnie właściwa przeprawa. W ten sposób by zawsze po obu stronach brzegu była co najmniej jedna łódka. Proste? Owszem. Ale ja wiedziałem że te dwie osoby przede mną na szlaku to dwójka Chińczyków napotkanych dnia poprzedniego. A jakoś tak po miesiącu spędzonym w Chinach nie mam najlepszego zdania o ich ogarnięciu. Dlatego byłem pełen obaw że oni o tej zasadzie nigdy nie słyszeli i jeśli jest tylko jedna łódź – użyją ją i zostawią mnie na lodzie. A raczej brzegu. Pośród niczego.
Dlatego gnałem przed siebie po dość stromym zejściu i z tego wszystkiego zgubiłem na chwilę ścieżkę ;) Niby nic, ale zrobiłem to wśród krzaków, rozpadlin i wodospadów ;)
Oczywiście nie będę się wracał, co to to nie – po 10min gimnastyki znalazłem się na właściwej drodze. Przez to być może jednak nie spotkałem po drodze Chińczyków – bo gdy dotarłem do schroniska to od jego obsługi dowiedziałem się że nikogo u nich jeszcze nie było. Chciałem koleżeńsko na nich zaczekać byśmy przeprawili się razem, ale zmieniała się pogoda i poradzono mi wyruszyć od razu bo niedługo miało zrobić się na jeziorze nieprzyjemnie faliście. No trudno, Chińczycy będą musieli się trochę nawiosłować :P
Przynajmniej po drodze będą mieli co podziwiać – bo jesień wokół Teusajaure po prostu oszałamia :)
Co było później? Jedno wielkie nic - nic do robienia poza podziwianiem widoków, kontemplowaniem ciszy i cieszeniem się dobrą lekturą. Namiot rozbiłem kilometr od Vakkotavare by móc cieszyć się nieskrępowaną prywatnością totalnego odludzia. I by mieć dobry widok na niebo.
To o czym bowiem jeszcze Wam nie pisałem to to że praktycznie codziennie polowałem na zorzę polarną. Na północy byłem już kilka razy, w tym dwukrotnie zimą, ale zorzy zobaczyć nie zobaczyłem. Nigdy jednak nie byłem tak daleko na północ. Korzystając więc z dogodnej lokalizacji, oddalenia od zanieczyszczeń nieba światłami cywilizacji i niezłej pogody (niebo przez kilka dni było praktycznie bezchmurne) nastawiałem co noc budzik co godzinę i otulony w śpiwór wystawiałem głowę na zewnątrz. Wszystko na nic! Zorzy jak nie widziałem tak nie zobaczyłem, za to co wymarzłem to moje ;) Prawdopodobnie natrafiłem na okres niewielkiej aktywności słonecznej, ale pełnia księżyca rozświetlająca niebo tak mocno że w namiocie w nocy nie trzeba było używać latarki też raczej nie pomogła..
Kolejnego dnia na noc zszedłem do samego Vakkotavare (a co, jak szaleć to szaleć, mogę nocować co dzień gdzie indziej ;) ), gdzie znów ujrzałem ślady cywilizacji (linia wysokiego napięcia!)
Po raz pierwszy od tygodnia zobaczyłem asfaltową drogę. I zrobiło mi się trochę smutno. Ale tylko trochę - wystarczyło zejść kilka kroków poniżej drogi by cieszyć się chociaż jeden wieczór dłużej takimi widokami.